Komedia romantyczna to gatunek tak niewdzięczny i tylko pozornie łatwy do zrealizowania, że aż mnie zastanawia, czemu powstaje aż tyle nieudanych filmów tego rodzaju. Pochodząca z 2001 r. produkcja Jamesa Mangolda troszkę wybija się ponad przeciętną ciekawym punktem wyjścia (XIX-wieczny książę przeniesiony do współczesnego Nowego Jorku), solidną obsadą (Hugh Jackman, Meg Ryan, Liev Schreiber) oraz odrobiną humoru opartego na zderzeniu dwóch światów.
Także kompozytorzy maja dość niełatwe zadanie zbudowania aury odpowiedniej dla tego typu filmów – tak, by było lirycznie, ale też i zabawnie. Takie zadanie postawiono przed Rolfe Kentem. Wpadł on na prosty pomysł zilustrowania dwóch odmiennych charakterów, różnymi konwencjami. Książę Leopold jest bardziej klasyczny, czyli walc lub marsz, zaś współczesna Kate otrzymała muzykę jazzową.
To pierwsze podejście dominuje zwłaszcza na samym początku ścieżki, gdzie dostajemy zarówno marszowe werble, smyczki grające walca, a jednocześnie nadające podniosłego charakteru dęciaki („A Clock In New York” czy „Leopold Sees the Completed Bridge”). To drugie brzmienie mocno inspirowane jest zarówno klasycznym jazzem (oldskulowe „Let’s Go!” ze znakomitą rytmiką oraz czarująca grą trąbek), jak i stylem Thomasa Newmana (liryczny temat głównej bohaterki). Nie brakuje też drobnych fragmentów humorystycznych (fagoty, tuba w „I Want Him Resplendent”) czy nawet action score’u („Leopold Chases Stuart to Brooklyn”, gdzie niepokojące dęciaki kontrastują z cymbałkami i tamburynem; lekko podniosłe „Galloping”). Do szczęścia potrzeba jedynie nutki romantyzmu…
Tutaj Amerykanin stawia na bogate i klasyczne aranżacje, mieszając obydwa style ze sobą. Nie brakuje tutaj zarówno snujących się spokojnie smyczków, delikatnego saksofonu („That Was Your Best?”), różnego rodzaju fletów oraz wiolonczeli, gitary i harfy („Dearest Kate…”). To budzi skojarzenia z Henrym Mancini i jego „Moon River” oraz Georgesem Delerue (gitara przypominająca cytrę w „Charlie Wins Patrice, Leopold Wins Kate”). Bogactwo aranżacyjne, świetne tempo i krótki czas trwania działają przy tym zdecydowanie na korzyść partytury Kenta, nawet jeśli odczuwa się pewne znużenie spowodowane obecnością underscore’u („You Have To Cross The Girder”).
Na sam finał (w zależności od wydania) otrzymujemy natomiast dwie piosenki. Pierwsza to bazująca na temacie Kate „Back Where I Belong” w wykonaniu Julii Bell (ładny głos, jazzowy entourage), która działa pobudzająco i apetycznie. Kontrastem jest utrzymane w rytmie walca „Until…”, gdzie do gitary oraz kwartetu smyczkowego dołącza głos Stinga. Wdzięczna i elegancka piosenka, która otrzymała Złoty Glob oraz nominację do Oscara, aczkolwiek Anglik miewał lepsze przeboje filmowe.
Muszę przyznać, że choć film jest zaledwie niezły, to muzyka potrafi stworzyć piękną atmosferę oraz zachwyca mieszanką elegancji wieku XIX ze współczesnym jazzem, wybijając się mocnym blaskiem wśród tego typu produkcji, za co należy się uznanie. Wrażeniometr mówi chyba sam za siebie, zaś 4,5 nutki to moja ostateczna nota.
0 komentarzy