Nostalgia to bardzo silne uczucie, które w dzisiejszych czasach jest chyba bardzo w cenie. Coraz częściej i chętniej wracamy do dobrze nam znanych postaci, pomysłów oraz historii. Pomagają nam w tym czający się w gąszczu studiów filmowych twórcy, gotowi opowiedzieć kolejny raz tą samą fabułę (lub wariację na jej temat) i pokazać świat już nieraz przez nas odwiedzany. I nawet nie interesując się zbytnio tematem, trudno nie odczuć wpływu kolejnych sequeli ciągnącej się jak ogon diplodoka serii na popkulturę i codzienność. Bo nie da się chyba nie usłyszeć z oddali ciężkich kroków powracających prehistorycznych gadów, gdy nagle w czasopismach popularnonaukowych poświęca się im więcej uwagi, w sieciówkach znowu pojawiają się t-shirty z charakterystycznym logiem, a na kinowych plakatach widzimy pamiętne filmowe frazesy sprzed dwudziestu lat.
I oto kolejny raz jesteśmy w sali kinowej, właściwie pewni czego doświadczymy, spodziewając się znajomych obrazków i czekając na kilka klasycznych nut. Bo to, że Michael Giacchino ponownie zilustruje muzycznie jurajski świat wiedzieliśmy od dawna. Tego, że zapewne sięgnie do tematów Johna Williamsa i, uzupełniając je swoimi pomysłami z pierwszej odsłony „Jurassic World”, napisze muzykę ograną i przewidywalną, mogliśmy się spodziewać. A już tego, że kolejny raz otrzymamy płytę z całą litanią ironicznych tytułów pełnych licznych nawiązań, mogliśmy być pewni. Zatem czekamy z niecierpliwością, zwabieni w zasadzkę wygłodniałych producentów, a na wielkim ekranie przed nami powoli ukazują się napisy początkowe, w których odnajdujemy wiadomą czcionkę, i które, jak słusznie zauważa kompozytor, sprawiają, że znowu czujemy się jurajsko („This Title Makes Me Jurassic”).
A ponieważ historia lubi się powtarzać (albo przede wszystkim my lubimy, jak ją nam powtarzają), jasnym jest, że skoro poprzednia część wiernie nawiązywała do pierwszego „Parku Jurajskiego”, to druga będzie analogicznie wskrzeszonym i genetycznie zmodyfikowanym klonem „Zaginionego Świata”. Zatem pewnie zwiedzanie parku i zachwyt nad dinozaurami znów ustąpi bieganiu za i/lub przed nimi po dżungli, a pozytywne sceny rodzinne wymienimy na sceny rodem z kina grozy (bo znów zamiast rodzeństwa mamy tylko jedną dziewczynkę, która jest córką/wnuczką któregoś z bohaterów). Dodamy też nowych antagonistów, którym wciąż chodzi o to samo, a finał musi rozegrać się już poza wyspą, na łonie bogu ducha winnej cywilizacji. A wszystkie te konotacje fabularne niewątpliwie przełożą się też na warstwę muzyczną.
Zatem mogliśmy spodziewać się więcej muzyki akcji, trochę etnicznych elementów i więcej mroku. I już po paru minutach odhaczamy tradycyjną suspensową scenę w środku burzowej nocy, kilka znajomych twarzy i obowiązkową rozprawę filozoficzną (która świetnie sprawdza się również jako autoironiczny komentarz twórców na temat sensu trzymania przy życiu takich serii). Tylko gdy okazuje się, że w sumie wszystko już wiemy, niektóre postaci pojawiły się tylko na chwilę, a głębokie filozofowanie zostawimy chyba na inny raz, pozostaje pytanie, czy film (i ilustrująca go muzyka) mimo wszystko zdoła nam dostarczyć przez te dwie godziny jakichś emocji i dobrą zabawę?
Skupiając się już tylko na muzyce: dosyć szybko można się zorientować, że o ile Giacchino rzeczywiście korzysta ze starych pomysłów (ale, co ważne, rozwija je, a nie bezmyślnie kopiuje), gra na nostalgicznych strunach z kultowych części (jednak tego nie nadużywając) i stosuje łatwe do przewidzenia chwyty (których wszyscy od niego oczekiwali), to jednocześnie jego praca wprowadza zaskakująco dużo świeżości, zwłaszcza jak na sequel.
Przede wszystkim mamy tu trzy kompletnie nowe tematy, które są solidną podstawą całego score’u. Pierwszy z nich, tajemniczy i mroczny, jest wizytówką „Fallen Kingdom”. Występuje właśnie w suspensowej aranżacji bądź też w wersji bardziej epickiej, chóralnej. Nie jest on może świetny i często popada w przesadny patos. Zwłaszcza kiedy w poszczególnych utworach pojawia się chór (czasem razem z organami) łatwo poczuć przytłoczenie i przesyt. Jednak warto zwrócić uwagę na momenty dramaturgii oraz underscore, który tym razem jest naprawdę interesujący. Przykładem niech będzie „Double Coss to Bear”, który rozpoczynają delikatne szmery smyczków (flażolety i tremolando), przerwane nagłym uderzeniem niby ogona baryonyksa, który ociężale wkracza w towarzystwie tuby i wtórujących jej kotłów, by po kilku innych atonalnych smaczkach wrócić do szmerów, tym razem w towarzystwie prawdziwie dżunglowej marimby. Najwięcej radości daje chyba ta muzyka filmowa, która będąc dobrą ilustracją obrazu, jest też bardzo sugestywna poza nim.
Drugim tematem jest ten militarny, marszowy. Jest on dużo lepszy od pierwszego. Na płycie usłyszymy go po raz pierwszy w „March of the Wheatley Cavalcade”. To typowy przykład stylu Giacchino, który ma tu okazję pokazać trochę orkiestrowego "mięcha", sięgając po instrumenty dęte blaszane i perkusyjne. Temat ten przypomina też marsz z poprzedniej części, który – choć na płycie obecny tylko przez chwilę i w zmienionej aranżacji w „Declaration of Indo-Pendence” – pojawia się na początku filmu, potem zostając już na stałe zastąpiony nowym. Takie zabiegi są kompletnie nielogiczne, ale zwykle za tego typu zamieszanie odpowiadają raczej nagłe decyzje montażowe lub producenckie.
Wspominając o stylu Giacchino, warto przypomnieć, że odznacza go duże podobieństwo do stylu Williamsa. Młodszy Amerykanin jednak nigdy się z tym nie krył, a utwory pokroju „Raiders of the Lost Isla Nublar” nawiązują do twórczości jego mistrza nie tylko tytułem. I choć może stwierdzenie, że ten militarny temat wybija się na pierwszy plan będzie lekkim nadużyciem, to na pewno oddaje bardzo dobrze charakter całego score’u. Znaczna część utworów jest wielce motoryczna i już od pierwszego utworu mamy do czynienia z dużą intensywnością brzmienia. Jednak, o dziwo, orkiestra nie przytłacza, jest bardzo dobrze rozpisana i poprowadzona, a porównania do gwiezdnowojennych ścieżek dźwiękowych nieraz przychodzą same. Generalnie momentami słucha się tego naprawdę świetnie („Lava Land”, „Keep Calm and Baryonyx”).
Dla równowagi mamy jeszcze trzecie oblicze tego masywnego muzycznego stwora. Mimo, że druga część „Jurassic World” jest zdecydowanie bardziej mroczna, to i tutaj znalazło się miejsce na odrobinę spokojnych i uroczych fraz (może tym lepiej dostrzegalnych, bo skontrastowanych z poważniejszymi, agresywniejszymi fragmentami). O ile Giacchino zwykle preferuje selektywną artykulację i suche brzmienie, tym razem napisał sporo taktów o gęstszej fakturze, być może stosując też w postprodukcji dodatkowy pogłos. Z całego tego kłębowiska atonalnych fraz i dysonujących szmerów oraz ostinatowych rytmów, uderzeń blachy i perkusji, wyłania się, niczym z obłoków wulkanicznego pyłu, jasny promień światła. Mamy więc takie utwory, jak nostalgiczno-tajemnicze (nomen omen) „Nostalgia-Saurus”, „Maisie and the Island” (tu akurat poprzedzone uroczym wstępem) czy „Operation Blue Blood” (z pasującym, dla odmiany, cichym mormorando chóru) oraz nie próbujące już hamować lawiny emocji, dramatyczne „Volcano to Death” i „To Free or Not to Free”, które poruszają zarówno na płycie, jak i na ekranie.
„Upadłe Królestwo” okazało się całkiem zaskakujące muzycznie. Praca Giacchino nie jest wprawdzie żadnym wielkim odkryciem kompozytorsko-paleontologicznym, ale nie jest też przesadnym grzebaniem w przeszłości w poszukiwaniu dobrze już osłuchanych skamielin. Cieszy zatem zmiana podejścia oraz mniejsze eksponowanie tematyki na rzecz ciekawszego i nie tak sztampowego tła (nawet jeśli materiału na płycie jest znowu trochę za dużo). Cieszy bardzo dobra orkiestracja i ciekawszy dobór kolorystyki, choćby przez większe wykorzystanie instrumentów dętych drewnianych. Cieszy też tak wiele – jak na sequel sequela – nowych pomysłów i fakt, że stare utwory Johna Williamsa pojawiają się sporadycznie, w formie krótkich motywów, a kultowy motyw jurajski wybrzmiewa dopiero w suicie na napisach końcowych (swoją drogą tym razem dużo lepiej zmontowanej i prezentującej rzeczywiście najbardziej reprezentatywne fragmenty).
Pozostaje więc czekać na kolejną część – tym bardziej, że scenarzyści wytyczyli całkiem ciekawą drogę ewolucji tej serii. Zresztą to, że kolejne filmy z prehistorycznymi gadami w roli głównej powstaną, gwarantuje nam wieczne nienasycenie producentów. I nostalgia fanów.
0 komentarzy