Jak wiemy, wczesne kompozycje Thomasa Newmana, to właściwie tylko i wyłącznie podkład do różnorakich komedii. Tym razem mamy do czynienia z lekkim filmem z Whoopi Goldberg w roli głównej, który ociera się o zgrywę z kina szpiegowskiego i sensacji. Film jest bardzo przyjemny i spokojnie można go polecić – ot, kolejny idealny przykład frywolnej przygody lat 80 made in USA. Muzyka oczywiście także podąża tym torem i sama w sobie stanowi dobrą zabawę. Na płycie znajdziemy – jak zwykle w tamtych czasach – głównie piosenki, podczas gdy score Newmana został ograniczony do niezbędnego minimum, zawartego w dwóch ścieżkach.
Pierwsza z nich, "Breaking the Code", to taki skromny action score, bardzo z stylu "Eighties", a więc z obowiązkową elektroniką i syntezatorami. To bardzo przyjemny, lekki kawałek, przypominający nieco inne ilustracje Newmana z tego okresu – jak choćby "Welcome Home Roxy Carmichael" czy "Cookie". Druga ścieżka, czyli "Love Music", to (jak sama nazwa wskazuje) fragment miłosny, a więc w przeciwieństwie do poprzedniej, znacznie łagodniejszy i cieplejszy w swej wymowie. Tu przeważają już tradycyjne instrumenty, na czele z delikatnym fortepianem, gitarą i smyczkami, a więc takim newmanowskim standardem. Jest to zdecydowanie najlepszy fragment całej płyty i choćby tylko dla niego warto ją zdobyć, a tym bardziej przeczekać te wcześniejsze 35 minut, ponieważ jest to jeden z najpiękniejszych tematów tego typu, jakie wyszły spod ręki Newmana. Nie porywa może tak bardzo, jak fragmenty "Meet Joe Black" czy "American Beauty", gdyż jest znacznie bardziej stonowany i subtelniejszy, co jednak ani trochę nie umniejsza jego jakości. Prawdziwa perełka.
Co do piosenek, to również jestem na tak, a i przyznam, że bardzo pozytywnie mnie one zaskoczyły. Z reguły bowiem na takie przeboje z lat 80 patrzy się (i słucha) z nostalgią, choć ich jakość pozostawia wiele do życzenia, a naiwność aż razi dzisiejszego odbiorcę. Tutaj jednak większość piosenek wciąż trzyma fason, wciąż sprawia dobre wrażenie i zapewnia świetną rozrywkę. Część z nich – jak choćby "Rescue Me" – oczywiście się postarzało, ale zdecydowana większość nadal brzmi zwyczajnie bardzo dobrze. Nie są to oczywiście jakieś fenomenalne klasyki, lecz tytuły takie, jak "You Can't Hurry Love" i zespoły pokroju The Rolling Stones, czy Bananarama mówią chyba same za siebie.
Generalnie jest to więc album, który spełnia swoje zadanie w 100% – tak, jeśli idzie o promocję filmu, jak i o satysfakcję słuchacza. Można oczywiście ponarzekać na nieco monotonii gatunkowej, gdyż piosenki reprezentują bliźniaczo podobne klimaty i melodie; a także na zbyt małą ilość muzyki samego Newmana. Jednak te niespełna 40 minut stanowi naprawdę dobrą rozrywkę i odprężenie. Nie jest to krążek, który koniecznie trzeba mieć w swojej kolekcji (za wyjątkiem, rzecz jasna, fanów kompozytora – oni już dawno powinni się weń zaopatrzyć ;), ale gdy już się w niej znajdzie, to nikt nie powinien zgrzytać zębami. Co prawda mocna czwórka wydaje mi się w tym przypadku zwyczajnie zbędna, ale 3,5 to jak najbardziej odpowiednia ocena. Spokojnie można posłuchać.
P.S. Krążek ten został oryginalnie wypuszczony w USA przez PolyGram Records (Mercury) w 1987 roku, a następnie dzięki Karussell International (Spectrum Music) zawitał na rynek europejski w roku 1995 z nieco inną okładką (zawartość bez zmian). I to właśnie wydanie europejskie można dziś jeszcze czasem spotkać w sklepach, lub też na internetowych aukcjach, podczas gdy wydanie PolyGramu jest już od dawna niedostępne.
0 komentarzy