Judasz i Czarny Mesjasz
„…pozbawiona wyrazistości…”
Czarne Pantery – organizacja walcząca o prawa obywatelskie czarnoskórych mieszkańców Ameryki. Nie tyle za pomocą edukowania, lecz siłowo, co wywołało poważne zainteresowanie służb rządowych. O jednym z liderów tej grupy – przewodniczącym Fredzie Hamptonie z komórki w Chicago – opowiada debiut reżyserski Shaki Kinga „Judasz i Czarny Mesjasz”. Tym pierwszym z bohaterów jest zwerbowany przez FBI drobny złodziej, którego przyłapano na gorącym uczynku. Historia trzyma w napięciu, angażuje i nie jest laurką wobec Czarnych Panter, ale pokazuje o wiele szerzej społeczeństwo czarnoskórych Amerykanów. Nie brakuje mocnych scen, świetnych ról (nagrodzony Oscarem Daniel Kaluuya) oraz mrocznych momentów.
W tym świecie musiała odnaleźć się muzyka, za którą odpowiadało dwóch (a w zasadzie czterech) autorów. Marka Ishama przedstawiać nie trzeba – to znany trębacz oraz kompozytor z ponad setką tytułów w swoim portfolio. Prawda jest taka, że muzykę w całości miał napisać saksofonista Craig Harris, będący także wujem reżysera. Jednak muzyk zaprosił Ishama do współpracy. Jakby tego było mało, dodatkowe dźwięki dorzucił hip-hopowy duet Quelle Chris i Chris Keys. Czyżby score był potwierdzeniem przysłowia, że gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść?
Fundamentem całości jest napisany w 1969 roku przez multiinstrumentalistę Rolanda Kirka utwór „The Inflated Tear”. Reżyser wykorzystał tę kompozycję jako temp-track i ostatecznie zaadaptowano ją na potrzeby filmu. Kirk napisał ten utwór w czasie, kiedy Fred Hampton był inwigilowany przez FBI. I użyte fragmenty są najmocniejszą częścią soundtracku. Od powolnych i opadających smyczków („Opening” oraz „Fred Hampton Funeral”) przez chropowate solówki duetu trąbka/saksofon („The Car, The Club”, „Bill’s Past Come Back”) po mroczne smyczki z ciężką wiolonczelą na prowadzeniu („Judy Has Questions”).
Reszta muzyki w zasadzie pełni rolę ilustracyjnej tapety, a takie kompozycje nie należą do przyjemnych w odsłuchu poza kontekstem filmowym (smyczkowe „FBI”, operujące strzelającą perkusją „Rooftop” czy polane jazzem w drugiej połowie „Gun Battle”). W zasadzie tylko najdłuższe utwory mają tu coś do zaoferowania. Jasne, są pewne drobne ubarwienia, za co odpowiada duet Chris/Keys (jazzowa perkusja w „News Reels”, pstrykanie palcami w „Jimmy Enters Shore”, tykanie z przestrojonym fortepianem w „We Got a Rat”). Ale nawet one wydają się kończyć za szybko i toną w morzu nieprzyjaznych, czasem świdrujących dźwięków.
Trudno odmówić „Judaszowi…” wprawy w budowaniu napięcia oraz poczucia niepokoju. Jednak poza filmem dzieło Harrisa i Ishama nie ma w zasadzie racji bytu. Mimo krótkiego czasu trwania, score męczy oraz doprowadza do stanu znużenia. Nawet wspomniane przeze mnie ubarwienia nie zmieniają tego stanu rzeczy. Dla mnie jest to muzyka straconej szansy, pozbawiona wyrazistości i bardzo monotonna. Więcej niż dwie nutki (może 2,5 za solidną symbiozę z obrazem) nie jestem w stanie dać. Można było wycisnąć z tego duuuuużo więcej.
0 komentarzy