Joker – najsłynniejszy przeciwnik Batmana i łotr w historii komiksów. W przeciwieństwie do gościa w rajtuzach, nie posiada jednej historii pokazującej jego genezę, co filmowcom daje duże pole do popisu. W końcu reżyser Todd Phillips (dotychczas specjalista od komedii) postanowił zrobić solowy film o Jokerze, a w głównej roli obsadził Joaquina Phoenixa. I to wystarczyło, by zaintrygować cały świat, zaś efekt zaskoczył wszystkich. Mroczny, brudny dramat psychologiczny, pokazujący jak szary człowiek zmienia się w monstrum, zarobił ponad miliard dolarów (mimo kategorii R) oraz zdobył wiele prestiżowych nagród, jak Złoty Lew na MFF w Wenecji czy w końcu tak pożądanego w branży Oscara – m.in. za muzykę.
Wybór osoby do jej napisania był jszcze bardziej zaskakujący. Reżyser w większości swoich filmów korzystał z usług Christophe’a Becka, ale do tego filmu zatrudnił Hildur Guðnadóttir. Ta islandzka wiolonczelistka mocno dzieli fanów muzyki filmowej. Jedni już nazywają ją geniuszem, drudzy określają ją zbyt wielką naśladowczynią swojego mentora, Jóhanna Jóhanssona. Trzeba przyznać, że za bardzo utknęła w stylistyce ambientu oraz dronowo-wiolonczelowym brzmieniu, przez co odbiór jej dźwięków poza filmowym kontekstem przypomina chodzenie po gorących węglach zmieszanych z gwoździami.
Napiszę to od razu: „Joker” kontynuuje styl znany z drugiego „Sicario” i „Czarnobyla”. Jest taki jak sam film: brudny, lepki, wręcz depresyjny i oparty niemal w całości na grze wiolonczeli. Ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że jest to o wiele bardziej przystępne granie niż poprzednie dokonania kompozytorki. Bez niej ten film straciłby wiele ze swojej siły, bo muzyka buduje klimat oraz wchodzi w zwichrowany umysł bohatera. Stąd tyle w niej smutku, melancholii i powoli nakręcającej się wściekłości.
W zasadzie całość oparta jest na temacie Arthura. Najmocniej jego obecność jest wyczuwalna w „Defeated Clown”, gdzie poza bardzo świdrującą, nieprzyjemną wiolonczelą przewijają się kotły. Czuć tutaj jak bardzo ta postać jest udręczona i zaczyna coraz bardziej pogrążać się w odmętach szaleństwa. W podobnym tonie wybrzmiewa krótkie, acz intensywne „Arthur Comes to Sophie” (z horrorowymi smyczkami w tle) czy najmocniejsze w zestawie „Meeting Bruce Wayne”. Jednak przez większość czasu dominują kolejne wersje tematu Arthura, okraszone bardzo niepokojącym tłem. I nie ważne czy jest nim cięższa perkusja (końcówka „Following Sophie”), chropowata elektronika („Hiding in the Fridge”, „Hoyt’s Office”) lub sama solówka instrumentu („Looking for Answers”) – dodają one tej postaci wiele mroku.
Nie oznacza to jednak, że „Joker” jest monotonnym doświadczeniem. Pojawia się tu kilka bardziej dynamicznych, niespodziewanych wejść – jak utrzymane w tempie walca „Penny Taken to the Hospital”, z nakładającymi się na siebie dźwiękami wiolonczeli, zaskakująco ciepłe „Young Penny” czy przełomowe dla filmu „Subway” (Fleck zostaje zaatakowany i dokonuje pierwszej zbrodni). Nieco buczący wstęp, tykająca perkusja, rozciągnięte dęciaki – to wszystko zaczyna pokazywać moment przemiany, przypieczętowany w „Bathroom Dance”. Do tej sceny tańca, oprócz złowrogich dźwięków wiolonczeli – najbardziej poruszających pod koniec utworu – dochodzi chór (!), podkreślając powagę sytuacji oraz punkt bez powrotu.
Na finał wydawnictwa dostajemy dwa, bardzo intensywne momenty akcji. „Escape from the Train” oparto na rwanych dźwiękach wiolonczeli oraz trzaskach (niczym tykający zegar) zmieszanych z perkusją, coraz bardziej pokazującą obłęd i mocno podkreślającą kiepską sytuację policjantów po postrzeleniu jednego z pasażerów w masce klauna. Kumulacją staje się „Call Me Joker”, gdzie wszystko, co słyszeliśmy do tej pory, zostaje wrzucone do jednego wora. Trzaski, perkusja, ambientowe tło, smyczki… – atakują uszy, przypominając styl Hansa Zimmera. W połowie ścieżki pozornie się wyciszają, by następnie powrócić przy wsparciu wiolonczeli z dęciakami. Ta tykająca bomba w końcu musi eksplodować.
„Joker” nie jest muzyką, do której chętnie się wraca. Niemniej to najbardziej przystępna praca w całym dorobku Hildur Guðnadóttir. Podoba mi się też samo wydawnictwo, zawierające 40 minut nie chronologicznie ułożonej muzyki. Zazwyczaj to wada, ale w tym przypadku działa na plus. W samym filmie znakomicie buduje brudny i mroczny obraz świata ludzi wykluczonych, którzy mogą wywrócić świat do góry nogami. Świat, w którym stoimy na wielkiej beczce prochu i każdy może doprowadzić do eksplozji. Dlatego nuty „Jokera” zostają w głowie na długo, choć chcielibyśmy się ich jak najszybciej pozbyć i je zapomnieć.
0 komentarzy