John Wick – to nazwisko w ostatnim czasie zrobiło furorę. Dla bandziorów i półświatka oznacza ono bliskie spotkanie ze Stwórc. Dla widzów to symbol renesansu kina akcji ostatnich kilku lat. I trzecia część tylko utrzymuje ten status, choć bohater o aparycji Keanu Reevesa z myśliwego staje się zwierzyną. Wszyscy chcą go skasować: Ruscy, Triada, Yakuza, emeryci, koty, a nawet urzędnicy ZUS. Akcja jest jeszcze bardziej szalona, realizm robi sobie wolne, a widzowie mają masę satysfakcji. Zaś finał sugeruje ciąg dalszy i jeszcze większą rozpierduchę.
I have served. I will be of service.
Taką rolę pełni w filmie ilustracja muzyczna. Bo inaczej nie można określić dokonania Tylera Batesa i Joela J. Richarda. Panowie są związani z serią od samego początku, stawiając na bezpretensjonalną, troszkę prostacką rozróbę. Niby jest skromna baza tematyczna, ale najważniejsze jest tutaj budowanie napięcia oraz podnoszenie adrenaliny do granic możliwości.
Instrumentarium jest bardzo znajome: elektronika, perkusja, gitara elektryczna i basowa oraz ambient. Bo umówmy się: kiedy na ekranie świszczą kule, pięści i noże idą w ruch, pola do popisu nie ma zbyt wiele. Podobnie jak miejsca na subtelność brak, ale też i tego się nie oczekuje.
The king is dead. Long live the king.
Duet nadal korzysta ze znajomego motywu przewodniego, tym razem próbując jakoś bawić się pod względem aranżacji. Dochodzi retro elektronika z pulsującą perkusją á la Harry Gregson-Williams („Tick Tock Mr. Wick”), podrasowaną gitarą elektryczną („Rain Chase”) czy wolniejszym tempem, ale są to zmiany czysto kosmetyczne.
Intrygującym dodatkiem są bardziej orientalne wstawki. Wynikają one z faktu, że w pewnym momencie nasz bohater trafia do Maroka, gdzie próbuje odkręcić swoją sytuację. Kompozytorzy ubarwiają muzykę, naznaczając ją brzmieniem charakterystycznym dla tego regionu – typowym wokalem („Wick in Morocco”), oszczędnymi perkusjonaliami (świdrujące uszy „Kill What You Love” czy „Desert Walk”) lub solo skrzypiec („Continenthal Morocco”). Niby jest to ograne, ale w tym uniwersum oraz konwencji stanowi pewien powiew świeżości. Czasem podany nawet w bardzo dyskotekowy sposób („He Shot My Dog”).
Si vis pacem, para bellum.
Nowych rzeczy jest tu niewiele, ale mocno rzutują na pracę. Rozbudowany wydaje się być motyw niejakiej Sędziny („The Adjudicator”). Jest też wplecione do akcji krótkie solo gitarowe (trzy akordy) budzące skojarzenie z westernem i powiązane z nowym antagonistą. W drugiej połowie płyty pojawia się parę razy (m.in. „Grand Central Station” czy „Zero vs Wick”), dodając więcej klimatu do tego cuda.
Jonathan, what have you done?
Jeszcze bardziej zaskakuje brak piosenek na albumie, co było znakiem rozpoznawczym serii. Ale panowie znaleźli na to patent. Pamiętacie jak w sequelu Richard dokonał rzezi na Vivaldim? Tu mamy niejako powtórkę w postaci dynamicznego „Winter at the Continental”, gdzie to samo zrobiono z „Zimą” tegoż kompozytora. Jako ilustracja do sceny akcji wypada fantastycznie. Drugi trick to „Dance of the Two Wolves” z wokalizą Julie Ask. Pojawia się w momencie, gdy nasz bohater odwiedza swoją mentorkę, której największą pasją jest balet. Mieszanka klasyki z metalem tworzy piorunujący efekt.
John, how do you feel? Cause I am really pissed off.
Powiem szczerze, że trzecia część koszmaru wszystkich bandytów (także muzycznie) dostarczyła mi wiele frajdy. Nadal jest to mocna, perkusyjno-gitarowa rzeźnia. Może i brzmi prosto, ale posiada sporo uroku. Problem w tym, że druga część dała mi o wiele więcej frajdy. Niemniej raz na jakiś czas lubię posłuchać takiej nieskrępowanej rozpierduchy. Bardzo mocna trójka z plusikiem i czekam na ciąg dalszy.
0 komentarzy