Marvelowskich sukcesów małego ekranu ciąg dalszy. Po świetnym pierwszym sezonie „Daredevila” i udanej jego kontynuacji z Punisherem w tle, studio otrzymało także oklaski za przeniesienie na telewizyjne odbiorniki (a raczej wszelkie media domowe) kobiecej superbohaterki działającej nie tylko w tym samym uniwersum, co również na ulicach nowojorskiego Hell's Kitchen – Jessici Jones. W rolę tą z powodzeniem wcieliła się Krysten Ritter, a jej przygody nie tylko łączą się ze światem Czerwonego Diabła, ale stanowią także podwaliny pod przyszłą serię o Luke’u Cage’u. Logicznym byłoby zatem, aby wszystkich tych bohaterów scalić także muzycznie, pod batutą jednego kompozytora.
Tak się jednak nie stało i za wspomnianego Cage’a odpowiadać będzie duo Ali Shaheed Muhammad i Adrian Younge, a Jessicą zajął się Sean Callery, którego większość melomanów zna zapewne z rewolucyjnego swego czasu serialu „Przez 24 godziny”. Rezultatem takiej roszady ilustracja bliska nastrojem, acz odmienna stylistycznie od tego, co John Paesano napisał dla Matta Murdocka. I szczęśliwie także o wiele lepsza.
Nie dziwi to, skoro Callery poszedł jednoznacznie w klimaty kina noir, a więc na poły detektywistyczną historię okrasił głównie jazzem i bluesowymi wstawkami, z obowiązkową, samotną trąbką na czele. Słychać to już w temacie tytułowym, który otwiera przyjemnie wijąca się melodia fortepianowa. Mimo iż szybko niknie ona w bardziej drapieżnych, rockowych wejściach gitary elektrycznej, daje pewien przedsmak estetyki brzmienia. Inna sprawa, że choć jest to motyw dobrze odnajdujący się w czołówce, to brakuje mu jakiejś większej charakterności. Łatwo ginie w pamięci – zwłaszcza w starciu z kolejnymi utworami.
A te potrafią być naprawdę wysmakowane i w ostatecznym rozrachunku chyba nawet lepiej sprawdzające się w swej autonomicznej formie. W serialu trochę się rozmywają, często stanowiąc klimatyczne, lecz niezbyt rzucające się w uszy tło, które ustępuje nie tylko odgłosom akcji, ale i dialogom. Dobrze zatem, że zdecydowano się wypuścić płytę, którą w miarę optymalnie wypełniono niespełna godziną materiału. Pozwala ona bardziej docenić dokonanie Callery’ego, który napisał tu jedną z lepszych, a już na pewno ciekawszych prac w karierze.
Maestro nie odwalił pańszczyzny i w przeciwieństwie do Paesano potrafi zaintrygować lub przykuć uwagę odbiorcy nawet w potencjalnie najmniej atrakcyjnych utworach. Underscore stoi tu na naprawdę wysokim poziomie, skrywa wiele smaczków i niebanalnych rozwiązań, które nie tylko udowadniają talent, pomysłowość i twórczą wrażliwość tego kompozytora, ale i pozwalają żałować, że do tej pory nie zaistniał on jeszcze na dużym ekranie kosztem innych wyrobników. W kontekście samego jazzu i jego burzliwej historii Callery nie wynajduje może koła, niemniej w świecie serialowych soundtracków jego score wydaje się świeży i w miarę oryginalny. Co ważniejsze, artysta włożył weń serce, dzięki czemu jego kompozycja ma duszę.
Pomógł mu w tym trochę Jamie Forsyth, który nadał kilku powiązanym z Cage’em fragmentom większego pazura, dołożył trochę nowocześniejszych elementów do generalnie wypełnionej smutkiem i odrobiną nostalgii ilustracji. Wszystko to bardzo ładnie się balansuje, nie pozwalając się nudzić. Akcja zgrabnie kontrastuje z liryką – w tej ostatniej łatwo się zatracić (wyborne „Then There's the Matter of You” czy „Fire Escape Night Shift”), podczas gdy ta pierwsza nigdy nie przyprawia o ból głowy, często zaskakuje kameralnością, nie razi bezmyślnym waleniem w gary. Acz przecież ekspresyjna perkusja i nieco generyczna elektronika też się pojawia tu i ówdzie („Luke's Revenge on the Bus Driver”, „Kilgrave Escapes His Glass Prison”, „Jones-Cage Match”). Nawet teoretycznie najsłabsze ścieżki mogą się więc podobać, bowiem oferują coś więcej, niż tylko zwykłą, pustą tapetę.
Nie jest to oczywiście idealna, czy nawet idealnie wyważona pozycja – zwłaszcza pod koniec trochę się rozłazi i traci na sile oddziaływania. Co prawda trzeba przyznać, że zarówno zjadliwy czas całej płyty, jak i poszczególnych jej utworów, które oscylują z reguły wokół trzech minut, wydatnie przysługuje się odsłuchowi, to jednak zdarzają się mniej frapujące melodie, o jakich szybko się zapomina. Na szczęście nie ma ich wiele, nie wpływają też szczególnie niekorzystnie na ogólne, naprawdę pozytywne wrażenie.
Nie jest to rzecz jasna kompozycja zrywająca czapki z głów. Z pewnością nie nadaje się też dla każdego. Być może nawet tylko pewne nieliczne grono lubujących się w takich klimatach koneserów będzie w stanie odpowiednio się w nią wgryźć i ją docenić. To zresztą pod wieloma względami bliźniacze odbicie postaci Jessici Jones – skomplikowanej, rozdartej wewnętrznie, zimnej, mało przyjemnej w obyciu i niezbyt wyrafinowanej bohaterki na skraju wytrzymałości. W obu przypadkach pozory mylą… 3,5 nutki to faktyczna ocena całości.
No lubię ten score. Bardzo miłe zaskoczenie ze strony Seana i ten quasi-noirowy klimat… Szkoda tylko, że na albumie muzyka nie prezentuje się tak okazale jak w filmie. Mimo to „prawie” czwórka.