Jak każdy gatunek, horror ma swoje własne reguły i musi straszyć ludzi. Nie inaczej jest w przypadku niskobudżetowego „Coś za mną chodzi”, w którym źródłem wszelkiego zła staje się… seks. Prosty pomysł, ciągłe poczucie zagrożenia oraz klimat lat 80., plus jeszcze młodzi, nieopierzeni aktorzy odróżniają ten film od innych, bardziej brutalnych i makabrycznych opowieści, przywodząc trochę na myśl kino Johna Carpentera. Nie inaczej jest tu ze ścieżką dźwiękową.
Jej autorem jest niespełna 28-letni Rich Vreeland, znany bardziej jako Disasterpiece. Nowojorczyk jest przede wszystkim autorem muzyki do gier komputerowych („Shoot Many Robots” i „Fez”), stylizowanej na gry właśnie z lat 80. (8-bitowa elektronika, dźwięki automatów, klasyczne chip-tune), co zadecydowało o jego wyborze do pracy przy tym filmie.
I muszę przyznać się bez bicia, że muzyka na ekranie brzmi znakomicie, współtworząc 50% atmosfery. Vreeland nie korzysta z klasycznie rozumianych melodii, tylko bawi się dźwiękami, tworząc plamy, nawarstwione i niepokojące tekstury, bardzo rzadko pozwalając sobie na krainę łagodności oraz spokoju.
A że wesoło nie będzie, słychać już w „Heels”, gdzie mamy najpierw mocne kotły, niepokojące tykanie, bardziej ożywione uderzenia perkusjonaliów oraz szumy. Różne zakłócenia i przerobiona elektronika towarzyszy nam do samego końca. Z kolei łagodne dźwięki (chyba) fortepianu a la kołysanka („Title”) przypominają troszkę temat przewodni z „Halloween” Carpentera. W miarę atrakcyjnymi fragmentami są jeszcze „Detroit” i „Jay” – obydwa ocierają się o Cliffa Martineza czy Tangerine Dream, pozwalając na odrobinę magii.
Cała reszta to już czystyunderscore, który ma podnosić napięcie i budzić strach. O ile sprawdza się on na ekranie, to poza nim nie robi większego wrażenia, aczkolwiek pozostaje dość zjadliwy. Powolne uderzenia bębnów; świdrujące syntezatory, które brzmią jakby ktoś używał wiertarki; krótkie momenty ciszy oraz nasilająca się kakofonia dźwięków są tutaj głównym, pełnym agresji fundamentem, atakującym ze wszystkich stron. Mocno objawia się to zwłaszcza w takich utworach, jak „Heels”, „Old Maid”, „Company” czy brutalnym (i zarazem najlepszym w zestawie) „Doppler”, które trzyma za gardło i już nie puszcza.
Niestety, są też tutaj dwa utwory nie do końca pasujące do całości, psujące budowany z żelazną konsekwencją klimat. Zawierają one dziwaczne echo („Inquiry”), jakieś pluskanie wody („Greg”) i powolne uderzenia perkusji i stanowią wątpliwą przyjemność w odsłuchu.
„It Follows” to trudna w ocenie praca. Sprawdza sie na ekranie znakomicie, wybija się i tworzy niesamowity klimat rodem z lat 70. i 80. – spod znaku „Halloween”, „Piątku 13-tego” czy „Koszmaru z ulicy Wiązów”. Z drugiej strony, słuchanie jej bez kontekstu może być nie lada wyzwaniem, zwłaszcza po ciemku i w samotności. Zapewniam jednak, że ta muzyka będzie za Wami chodzić…
0 komentarzy