Stalowy gigant – edycja deluxe
„…nie urasta do rangi odnalezionego po latach arcydzieła…”
Trzeba przyznać, że niektóre decyzje wydawnicze wytwórni płytowych potrafią zaskoczyć. Kto by się bowiem spodziewał nowego, rozszerzonego wydania do ponad dwudziestoletniej już, nad Wisłą z pewnością poniekąd zapomnianej animacji studia Warner Bros.? A tymczasem wylądowała ona właśnie pod skrzydłami legendarnego Varese Sarabande, niejako tradycyjnie w limitowanej edycji Deluxe (dwa tysiące kopii). Jasnym jest, że zainteresują się nią jedynie najwięksi fani postaci Stalowego giganta, a przy okazji być może również nieliczni miłośnicy muzyki ś.p. Michaela Kamena. Tylko czy wydanie to niesie ze sobą jakąkolwiek wartość dodatnią?
O samej ilustracji nie ma co się zbytnio rozpisywać – zrobiłem to już zresztą przy okazji pierwszego wydania, do recenzji którego odsyłam. Względem tamtego albumu Deluxe rozszerza naszą przygodę z soundtrackiem o aż pół godziny grania. Nie ma co jednak oczekiwać rewolucji, bowiem podstawowa płyta zawierała wszystkie najważniejsze tematy. Na wersji Deluxe znajdziemy zatem drobne odpryski, które wydały się wcześniej producentom i kompozytorowi zbędne do prezentacji ścieżki. Aczkolwiek słuchając takich niepublikowanych wcześniej fragmentów, jak „Amerika” czy „Great Ride” może wydać się to dziwne, gdyż stanowią naprawdę porządny kawałek grania, przypominający o świetności Kamena w tej materii. Kawałek skromny, bo skromny – większość nowych utworów nie przekracza trzech minut, a 2/3 z nich składa się na krótkie przerywniki tła i nic więcej – lecz zawsze poszerzających jakoś horyzont danej ścieżki dźwiękowej.
Dorzucone już w ramach ewidentnego bonusu wczesne dema pracy również nie stanowią pustych „zapchaj dziur” – podobnie jak i bazująca na jednym z tematów („Souls Don’t Die”) i ostatecznie w filmie nie użyta ballada w wykonaniu starego znajomego Kamena, Erica Claptona. Jest też w końcu największy smaczek rzeczonego wydawnictwa, czyli suita pod napisy końcowe w takiej wersji, w jakiej słyszymy ją w filmie. Pozornie atrakcja z tego żadna, gdyż dotychczas, żeby ją usłyszeć, wystarczyło puścić sobie końcówkę „Stalowego giganta”. Niemniej jej absencja na podstawowym albumie to kolejne „naprawione” przeoczenie, a ona sama w niezwykle efektowny i zgrabny sposób zbiera do kupy wszystkie najważniejsze tematy oraz myśl przewodnią rzeczonej ilustracji, stanowiąc tym samym być może jej najjaśniejszy fragment.
I choć żaden z tych dodatków nie odkrywa – nomen-omen – Ameryki i nie urasta do rangi odnalezionego po latach arcydzieła, to fajnie, iż w końcu mogły one wyjść poza studio oraz trafić w ręce fanów. Jakby nie patrzeć od tego są bowiem tego typu wydawnictwa. Zatem swoje zadanie „The Iron Giant – The Deluxe Edition” spełnia z nawiązką. Jeśli ktoś przegapił pierwotnie wypuszczony krążek, może śmiało sięgnąć po jego rozszerzoną inkarnację. Wszystkim innym w pierwszej kolejności polecam jednak sam film, gdzie muzykę tę oraz jej rolę w historii będziemy mogli w pełni docenić. Tymczasem dla płyty ląduje 3,5 nutki.
0 komentarzy