„Inherent Vice”, czyli połączenie filmowej wrażliwości Paula Thomasa Andersona z niełatwą prozą Thomasa Pynchona, to bez cienia przesady jedna z najbardziej intrygujących, osobliwych produkcji roku. Tym bardziej boli więc fakt, że po wielu zmianach terminu ostatecznie nie zdecydowano się na nadwiślańską premierę – zwłaszcza, że soundtrack ukazał się w sklepach już w grudniu ubiegłego roku.
Na polu muzycznym owocna współpraca reżysera z Jonnym Greenwoodem trwa w najlepsze. Acz tym razem jego minimalistyczny score stanowi jedynie spokojne, poetyckie tło dla całej masy różnorodnych utworów źródłowych, w tym kilku piosenek z epoki (lata 60. i 70. ubiegłego stulecia – w tych drugich wszak toczy się akcja filmu). Tym samym powstał ciekawy miks stylów, jakie zaskakująco nie kłócą się z sobą, a wręcz przeciwnie – doskonale uzupełniają zarówno w fabule, jak i na krążku. Z czystym sumieniem można zatem stwierdzić, iż dostaliśmy jednocześnie najbardziej zjadliwą pozycję w filmowym dorobku gitarzysty Radiohead oraz jedną z lepszych składanek sezonu.
Całość zaczyna się bardzo skromnie – a w porównaniu do poprzednich, jakże nietypowych ilustracji Greenwooda dla Andersona, wręcz ubogo. Liryczna, sielska muzyczka o romantycznym, nieco nostalgicznym zabarwieniu stanowi co prawda jedynie prolog, lecz także kolejne fragmenty oryginalnej ilustracji nie robią na słuchaczu większego wrażenia. Słychać wyraźnie, iż tym razem kompozytor porzuca ekstrawaganckie eksperymenty na rzecz odpowiedniego klimatu i funkcjonalności. To praca mocno ilustracyjna, która co prawda pozbawiona jest drażniącego underscore’u, ale pozostaje niemal zawsze w cieniu piosenek, dla jakich stanowi ciekawy kontrapunkt, swoisty moment oddechu.
Nie tylko zresztą ich, gdyż, niestety, w dwa co bardziej rozrywkowe motywy zdecydowano się wpleść filmowe dialogi, tudzież monologi jednej z postaci. I choć szczęśliwie udało się uniknąć nadmiaru owego zabiegu, a i całkiem zgrabnie wmontowano tekst w rzeczone tematy, przez co sprawiają wrażenie ich integralnej części, to jednak taki stan rzeczy może irytować – w szczególności, gdy nie znamy filmu.
Niemniej ilustracja Greenwooda może się podobać – jest przesiąknięta szczególną atmosferą. Niejednokrotnie kreuje gęsty, tajemniczy, oniryczny nastrój, jaki sprawdza się również poza kontekstem. Cieszy przy tym, że twórca buduje go tradycyjnymi środkami, ‘po bożemu’, jednocześnie potrafiąc nadać brzmieniu niebanalny charakter, nawet jeśli czyni to w mocno nie-swój sposób. Momenty takie, jak „The Chryskylodon Institute” i „Adrian Prussia” to kawałki wyjęte niemal wprost z biblioteki Desplata lub Glassa – co oczywiście nie odbiera im jakości, ani tym bardziej satysfakcji z odsłuchu. Zresztą kompozytor niejednokrotnie ‘udaje’ tu kogoś innego – czego dowodem jeszcze chociażby „Amethyst”, napisane w leniwym duchu Boba Dylana (lub Neila Younga, który też pojawia się na albumie). Jego nutom nie brak przy tym odpowiedniej dozy magii, jaka kumuluje się w bodaj najbardziej urokliwym z całej stawki, 7-minutowym „Shasta Fay” – opisującej miłość głównego bohatera, pięknej i wielce emocjonalnej ‘arii’ skrzypiec (powracającej potem w lżejszej aranżacji w „Shasta Fay Hepworth”), jakiej nie powstydziłby się sam Samuel Barber.
W opozycji do score’u stoją wspomniane już piosenki, wśród których każdy na pewno znajdzie coś dla siebie. Tą najprzyjemniejszą – i przy okazji nie tak często znowu w kinie wykorzystywaną – jest „Les Fleur” Minnie Riperton. Duże wrażenie robi jednak także „Vitamin C” z rytmiczną perkusją oraz krzykliwe „Here Comes the Ho-Dads”. Oczywiście odbiór poszczególnych szlagierów zależy w dużej mierze nie tylko od osobistych preferencji, ale też i scen, w których zostały bezbłędnie użyte, nawet jeśli czasem pełnią jedynie rolę drugoplanowego ubarwiacza. Oczywiście to tylko część z wykorzystanego materiału – pełny spis tradycyjnie znajduje się TUTAJ.
Ogółem to całkiem satysfakcjonujący, nieszablonowy i nie nużący zestaw dźwięków, jaki świetnie odnajduje się na ekranie, a i sam w sobie wart jest poświęconego mu czasu oraz pieniędzy. Eklektyczny mariaż starych szlagierów, skąpanych w oparach sennej, hipnotycznej ilustracji z pewnością nie będzie konikiem każdego melomana. Ale wad ukrytych nie stwierdzono, więc może warto zaryzykować? Czas na myślenie przyjdzie potem…
Chotto, Jonii! Dozo, motto ongaku… motto ongaku!
0 komentarzy