Po dobrym, ale jednak rozczarowującym "Death Proof", pierwszym segmencie projektu "Grindhouse", Quentin Tarantino wkroczył w tym roku do kin z prawdziwym, popkulturowym – tu zaryzykuję stwierdzenie – dziełem totalnym. "Bękarty wojny" ucieleśniają wszystkie najlepsze cechy kina rozrywkowego, jednocześnie trzymając wysoki artystyczny poziom. Płynnie przechodzący od rozbrajającego żartu w pełną napięcia grozę reżyser, nie uzyskał by tego efektu bez wyśmienitego scenariusza swojego pióra oraz niebanalnej muzyki, której dobór to tradycyjny pokaz zmyślności Tarantino w ilustrowaniu obrazów utworami ze swojej nieprzebranej kolekcji muzycznej. Lecz tak jak przykładowo warstwa muzyczna w "Pulp Fiction" dorównywała samemu filmowemu dziełu, tak songtrack z "Bękartów wojny" obrazowi jest nierówny.
Jak wielu fanów ścieżek dźwiękowych Tarantino, u których wydawnictwo muzyczne opatrzone tytułem najnowszego dzieła twórcy "Wściekłych psów" wywołuje te same emocje, co sam film, przesłuchałem płytę z "Bękartów wojny" jeszcze przed kinowym seansem. Rozczarowanie było ogromne – zestaw czternastu utworów, na które składają się głownie tematyczne klasyki spaghetti westernów, ale też kompozycje z horroru, filmu przygodowego czy wojennego, jest po prostu… przeciętny. Po dwukrotnym przesłuchaniu album wrócił na półkę w oczekiwaniu na premierę obrazu. Dopiero kinowy seans i doświadczenie niemal doskonałego mariażu dobranych przez Tarantino utworów z jego dziełem, pozwala w pełni docenić walory ścieżki dźwiękowej z "Bękartów wojny". Ale nawet wtedy, pozostaje pewien niedosyt. Na długo przed światową premierą filmu, reżyser ogłosił, że pierwszy raz w swojej karierze zleci napisanie oryginalnego score’u, a podejmie się tego sam maestro Ennio Morricone. Plan się jednak nie powiódł, gdyż kompozytor orzekł, że do pokazu filmu na festiwalu w Cannes zwyczajnie nie zdąży. Tarantino zmuszony był więc zrezygnować ze współpracy z Włochem i zwrócić się ku tradycyjnej dla siebie metodzie umuzycznienia swych dzieł – doboru kompozycji z własnej płytoteki.
Charakter filmu, to znaczy swego rodzaju pastisz spaghetti westernów i klasycznych filmów wojennych w stylu "Złota dla zuchwałych" czy "Parszywej dwunastki", niejako podyktował reżyserowi kierunek w jakim udać się winien jego soundtrack. Mimo więc, że Morricone rozstał się z projektem, siłą rzeczy to właśnie fragmenty jego partytur zdecydowanie królują na albumie. Charakterystyczne brzmienie włoskich westernów towarzyszy bodaj najlepszej scenie filmu, czyli otwierającemu historię prologowi, w którym poznajemy pułkownika SS Hansa Landy. Reżyser wspina się na absolutne wyżyny budując napięcie pozostawiające widza w kompletnym osłupieniu. Momentalnie potrafi podnieść adrenalinę pod najwyższą kreskę, by w jednej sekundzie rozrzedzić atmosferę sprytną grą słowną czy drobnym żartem z kina, a potem z powrotem chwycić za gardło. Muzyka, jak nigdzie, w tej właśnie scenie pomaga uzyskać taki a nie inny efekt. Wsłuchując się w "The Verdict" Ennio Morricone z przeszywającym pianinem na pierwszym planie, mrozi ukryta pomiędzy nutami groza. Efekt potęguje fakt, że utwór znalazł się na płycie zaraz po otwierającym film, beztroskim, genialnym temacie "The Green Leaves of Summer" Nicka Perito i Dymitra Tiomkina, pochodzącym z "The Alamo" z 1960 roku. Podobnych "smacznych" scen z mistrzowskim zastosowaniem utworów z najróżniejszego typu kina, często w sposób trafniejszy, niż w oryginalnym filmie, z którego pochodzi, jest zresztą dużo więcej. Pewnie nie będę pierwszy zwracając szczególną uwagę na największą perłę tego albumu, czyli piosenkę Davida Bowiego "Putting Out the Fire". Napisaną dla "Ludzi-kotów" z 1982 roku. W horrorze tym kawałek pojawia się w napisach końcowych, tymczasem w "Bękartach wojny" Tarantino serwuje go w jednej z kulminacyjnych scen, gdy jedna z głównych bohaterek przygotowuje się do podpalenia kina pełnego nazistów. Rockowy charakter utworu doskonale pasuje do strony wizualnej – okrągłe okno i stojąca w nim dziewczyna, niczym w jednym z najbardziej klasycznych ujęć w historii kina ("Kruk"!). Również tekst piosenki idealnie komponuje się z treścią sceny. Dysonans pomiędzy stylem Bowiego, a stylem reszty płyty, jaki pojawił się przy przesłuchiwaniu albumu bez znajomości filmu, po jego lekturze znika bez śladu.
Pomimo tych ciepłych słów, których na razie nie szczędzę opisując unikalne umiejętności reżysera w dobieraniu utworów do konkretnych scen, po seansie, a później słuchając już po raz enty "Bękartów", nie mogę przestać zadawać sobie pytania, "jakby to było gdyby?". Morricone jest jednym z niewielu kompozytorów, którzy potrafią z precyzją zegarmistrza zbudować muzyczny suspens, wesprzeć dramatyzm sceny, jakby tylko na ich pracy się on opierał. Jednocześnie to twórca niezliczonej ilości tematów, które na stałe przeszły do kanonu muzyki filmowej. Wyobraźcie sobie, jak mogłoby brzmieć "Bękarty wojny", gdyby ich muzyczna ilustracja powstała od początku do końca, tylko dla ich potrzeb. Tarantino z niebywałym wyczuciem i sprytem łączy zakurzone kompozycje ze swoim dziełem w całość, doprawdy niezwykle rzadko popełniając choćby minimalne błędy – więcej!, uważam że w kinie nie ma sensu szukać wad w warstwie muzycznej, bo takich się nie znajdzie. Pozostaje jednak świadomość tego, że muzyka nie jest tu scorem, choć często może robić takie wrażenie. Tym samym zróżnicowanie zastosowanych stylów odbiera jej wiarygodność i jednolitość. Ile wartości mogłaby wnieść oryginalna ilustracja muzyczna, skomponowana z myślą o konkretnych scenach, w których by się pojawiła? Tego niestety się nie dowiemy.
Choć to muzyka filmowa, istotną kwestią jest słuchalność na płycie. Szczególnie w przypadku Quentina Tarantino, którego chociażby "Pulp Fiction" można ze spokojem zaliczyć do jednych z najciekawszych kompilacji kiedykolwiek wydanych. Zupełnie abstrahując od faktu, że jest to ścieżka dźwiękowa – to po prostu zestaw świetnie dobranych, przebojowych kawałków, które na długo pozostają w świadomości słuchacza. "Bękarty wojny" pozbawione są tego atutu niemalże kompletnie. Pomimo tego, że różnorodność gatunkowa nie jest tu tak uderzająca jak we wspomnianym "Pulp Fiction" czy "Kill Billach", niektóre przeskoki styli ciężko pokonać. Spaghetti westerny jeszcze się bronią, szczególnie że Tarantino wybrał naprawdę najciekawsze kompozycje: "Srebrny dolar" Gianniego Ferrio czy "Powrót Ringo" Morricone. Na płycie znalazły się jeszcze tematy z filmów wojennych, historycznych, przygodowych a nawet horrorów, o niemieckich piosenkach z epoki nie wspominając. A w samym filmie na dodatek usłyszeć można jeszcze drugie tyle, bo na jednej płycie Tarantino (producent płyty zresztą) wszystkiego nie zmieścił. Brakuje im jednak solidnej wizji spajającej je w niezachwianą całość.
Jak więc ocenić muzykę filmową, której rola w filmie jest niebagatelna, dopasowanie niemal perfekcyjne, ale na samej płycie słucha się jej lekko mówiąc średnio? Przez pryzmat twórczości Tarantino i jego wcześniejszych płyt, "Bękarty wojny" jako film stoją zaraz po "Pulp Fiction" (jeśli nie dzielą z nim podium), ale w kontekście samej muzyki, pomimo wszelkich zalet, które ten album niewątpliwie posiada, trudno ukryć pewien niesmak i rozczarowanie. Nie ma tu nic nowego, a jednym utworem na nowo odkrytym dla świata jest przebojowa piosenka Bowiego. Nie wiem tylko czy po reżyserze słynącym z najlepszych kompilacji do swoich filmów, spodziewał się ktoś płyty, którą warto kupić dla jednej pozycji na traciliście.
0 komentarzy