Po druzgocącej klęsce „Hulka” Anga Lee zdawało się, że zielone monstrum nigdy nie znajdzie swojego miejsca wśród komiksowych bohaterów przeniesionych na srebrny ekran. Jednak kilka lat później jego reanimacją zajął się Louis Leterrier, hollywoodzki fachman od przyzwoitej rozrywki. „Incredible Hulk” spełnił oczekiwania finansowe, chociaż filmowe losy Bruce’a Bannera wciąż są niepewne. W „Avengersach” dostał twarz trzeciego już aktora, a kontynuacja jego samodzielnej sagi wciąż stoi pod znakiem zapytania.
Miłośnicy muzyki filmowej powinni jednak czekać na nią znacznie bardziej, niż na kolejne przygody Kapitana Ameryki, Thora i innych herosów Marvela. Zwłaszcza, jeśli za ścieżkę dźwiękową znów miałby odpowiadać Craig Armstrong. Ten jakby mglisty kompozytor, snujący się w cieniu ekstraklasy gatunku, potrafi czasem zaskoczyć świeżością spojrzenia. Tak dzieje się w tym przypadku.
Na pierwszy rzut oka „Incredible Hulk” prezentuje się konwencjonalnie. Kilka zgrabnych tematów, sporo podszytej mocną perkusją muzyki akcji, wyraźnie nawiązującej do dorobku Hansa Zimmera. Tak przyjęło się ilustrować komiksowe przygody. Armstrong nie wymyśla więc nowej formuły, w paru miejscach pozwala sobie jednak na lekkie przesunięcie akcentów, które daje jej nową jakość.
Najbardziej zaskakuje chyba bardzo wyraźna dominacja smyczków. Dodają one ścieżce rzadko spotykanej w gatunku lekkości i swoistej klasy. Takie perełki, jak dynamiczny temat na skrzypce obecny w „The Flower” i „Favela Escape” nie tylko cechuje energia, tak potrzebna przygodowej muzyce, ale także szykowność wynikająca z klasycznego brzmienia. Udaje ją się wpleść nawet w muzykę akcji („Give Him Everything You’ve Got”, „Hulk Smash”), co wcale nie kosztuje utratą napięcia. W sposób naturalny smyczki nadają ton tematowi miłosnemu („Reunion”, „Bruce and Betty”), pod względem melodii nieco mdłemu, więc być może najsłabszemu na płycie, ale dzięki ich szlachetnej barwie uroczo staroświeckiemu.
Oczywiście dęciaki nie uciekają w niebyt – ich masywne brzmienie dobrze pasuje do historii zielonego giganta i jest niezrównane w budowaniu patosu. Na nich opiera się pierwszy temat (przyjmijmy heroiczny), jaki pojawia się na płycie ze ścieżką dźwiękową („The Arctic”), kapitalna, pełna rozmachu melodia, godna rozbuchanego widowiska. Swoją emocjonalną siłą przypomina wczesne prace Patricka Doyle’a. Właściwie powinna stać się motywem przewodnim, ale z czasem zanika. Pierwsze miejsce zajmuje zaś „Hulk Theme”, znacząco bardziej hermetyczny, nie tak gładko wpisujący się w konwencję. Armstrong proponuje tu celowo chropowatą, niemelodyjną, powtarzaną z ponurą konsekwencją frazę. Świetnie oddaje ona grozę przemiany nieszkodliwego naukowca w niosące zniszczenie monstrum. Jej echa pobrzmiewają w tle wielu utworów, jakby przypominając o czającym się za sympatyczną twarzą Bannera potworze.
Wielką zaletą „Incredible Hulk” są starannie dobrane brzmienia do wszystkich wątków. Znajdzie się więc miejsce na fortepian, podkreślając intymną warstwę historii („Reunion”) oraz ostentacyjną elektronikę towarzyszącą swoistej „naukowości” prób znalezienia antidotum na zielonego pana Hyde’a („Mr. Blue”). Prawdziwym tryumfem jest jednak muzyka akcji. Coś, co tak często na ścieżkach dźwiękowych męczy, tutaj miejscami niemal zachwyca. Armstrong tworzy wielowarstwowe faktury, którym nie przeszkadzają nagłe zwroty, czy wybuchy dźwięków. Przebiegają one zaskakująco płynnie, pozostając interesujące w samodzielnym odsłuchu. Od frapującej perkusji w „Favela Escape”, przez potężne organy w „Give Him Everything You’ve Got”, aż po zdumiewająco liczne mikro-tematy w „Hulk Smash” – muzyka akcji na każdym kroku oferuje coś godnego uwagi.
„The Incredible Hulk” jest więc bardzo dobry, ale nie AŻ tak dobry, by proponować słuchaczom obszerne dwupłytowe wydanie. Siłą rzeczy, gdy trzeba zapełnić niemal dwie godziny, pojawiają się utwory mocno ilustracyjne, zwykle niezbyt długie, więc mające niewiele miejsca na rozwinięcie jakiejkolwiek bogatszej muzycznej myśli. Nie ma w tym winy Armstronga, taka już natura muzyki filmowej, że niemal nigdy nie nadaje się do słuchania w całości. Szczególnie daje to po sobie znać na drugiej płycie, gdzie obok kilku świetnych momentów akcji i znakomitego, gęstego, zawierającego intrygującą aranżację motywu heroicznego „Sterns’ Lab” ostatecznie niewiele jest naprawdę ciekawego materiału. I tak kompozycja Armstronga, jak na prezentację w takiej formule, broni się zaskakująco dobrze.
Być może nie na tyle dobrze, by bez wahania biec do sklepu. Takich wątpliwości nie wzbudzałoby bardziej tradycyjne 60-cio, czy nawet 70-cio minutowe wydanie. Znalazłoby się tam wystarczająco dużo miejsca na prezentację tematycznego i brzmieniowego bogactwa ścieżki dźwiękowej. Od przybytku głowa czasem boli. Nie powinno to jednak przysłaniać faktu, iż Armstrong zaproponował coś wykraczającego poza schematy, dobrze pomyślanego i z brawurą wykonanego. Udało mu się wydobyć elegancję i lekkość tam, gdzie zdawało się nie być na nie miejsca. Nie zapomniał też o energii, przygodzie i emocjach. W swoim gatunku pozycja z pewnością nieprzeciętna.
a Whedon wziął Silvestriego do Avengersów…
jeśli chodzi o muzykę – mistrzostwo
Zgodzę się. Z początku nowoczesna konwencja tej muzyki mnie nieco odstraszyła, jakoś nie przystawała mi do romantycznego, dramatycznego Armstronga… Ale po jakimś czasie się przekonałem. Dobry score, kopalnia pomysłów i dowód, że w quasi-zimmerowskiej stylistyce można jeszcze sporo wnieść od siebie.