Pochodzący z 1997 r. film Johna Badhama nigdy nie doczekał się uznania z jakiejkolwiek strony, przepadając bez echa w otchłani czasu. Nie jest to co prawda żadne arcydzieło, ale całkiem solidny thriller, z ciekawą intrygą i niezłym aktorstwem. Co jednak w nim naprawdę błyszczy to – obok urody Irène Jacob – muzyka Johna Ottmana.
Tym razem maestro pozbawiony został swojego drugiego stałego zajęcia, czyli montażu. W związku z czym mógł nieco więcej uwagi poświęcić ścieżce dźwiękowej – a ta dostała zresztą sporo miejsca na oddech, bowiem produkcja Badhama nie zawiera ani spektakularnie głośnych scen akcji, ani też podcinającej skrzydła muzyki źródłowej. Dodatkowo Ottman był w owej chwili w wysokiej formie twórczej, co ostatecznie zaowocowało jedną z najlepszych, o ile nie najlepszą pracą w karierze.
Kompozytor, niczym prawdziwy artysta, sięga tu po wiele narzędzi oraz fachowych sztuczek, często korzystając przy tym z pełnej mocy orkiestry. Jednocześnie, w przeciwieństwie do wielu innych swoich prac, nie ubarwia jej elektronicznymi wtrętami lub nieprzyjaznymi eksperymentami dźwiękowymi. To sprawia, że blisko 50-cio minutowy materiał płytowy praktycznie pozbawiony jest momentów czystego, nieprzyjemnego underscore’u, który nie ma prawa bytu poza ekranem. Nawet te najmniej atrakcyjne ścieżki (m.in. ‘sekundowe’ „A Note”) coś sobą reprezentują, nie stanowiąc li tylko pustej tapety.
Olbrzymią siłą całości jest w ogóle niezwykła chwytliwość muzyki, jej tematyczna wyrazistość. Już chociażby „Opening Titles” potrafi zaintrygować nutami fortepianu i towarzyszącymi mu w tle kastanietami. A na nich się przecież nie kończy. Dobrodziejstwo instrumentalnego inwentarza jest niekiedy naprawdę porywające samo w sobie – szczególnie, że Ottman potrafi je odpowiednio wykorzystać, tworząc iście wysmakowane tematy, jakie po prostu płyną, i do których chce się wracać.
Co prawda takich absolutnych perełek jest w przekroju całości jedynie kilka (głównie trio: „Tricks of the Trade”, „The Creation”, „Change of Fortune”), lecz ich siła oddziaływania i swoisty przepych jest – zarówno na płycie, jak i w filmie – odpowiednio duża, by zafascynować odbiorcę. Zgrabnie zresztą wtóruje im reszta kompozycji, na którą składa się dobre, solidne i niezwykle klimatyczne granie, w jakim drzemie odrobina magii i skromne przebłyski geniuszu mistrza suspensu – za jakiego można wszak Ottmana uważać, przynajmniej w obrębie danego gatunku.
A ponieważ w „Incognito” cały czas ‘wisi coś w powietrzu’, toteż dramatyczna atmosfera, w połączeniu z wielce romantyczną, niekiedy wręcz intymną liryką, tworzy wyjątkową ścieżkę dźwiękową, jakiej łatwo jest ulec, i w którą warto się zagłębić nie raz. To barwna, wielce emocjonalna ilustracja, która doskonale obrazuje filmowy proces tworzenia – i za tło do kolejnego również może bezproblemowo posłużyć. Inspirująca i natchniona muzyka, którą szczerze polecam nie tylko twórcom innego fachu, ale, przede wszystkim, spragnionym wrażeń melomanom.
0 komentarzy