Solidny – to dobre słowo, by określić dramat polityczny George’a Clooneya. Solidne jest tu aktorstwo, co nie powinno dziwić przy tak doborowej obsadzie; solidny scenariusz, oparty na sztuce „Farragut North” Beau Willimona; solidna reżyseria w jakby niedzisiejszym stylu. Solidna jest wreszcie muzyka, która wyszła spod ręki Alexandre Desplata.
„Idy marcowe” nie są filmem przesiąkniętym muzyką. To nie zarzut, nie musiały nim być, opierają się bowiem na słowie i ciszy. Tym niemniej po wyjściu z sali kinowej dobrze się muzykę pamięta. Dzieje się tak dzięki wpadającemu w ucho głównemu tematowi. W trakcie seansu nie pojawia się on nadmiernie często, lecz w istotnych momentach, a co najważniejsze w całej okazałości i raczej rozrywkowej formie towarzyszy napisom końcowym. Desplat postawił na prostotę, temat stanowi powtarzalna, rytmiczna fraza, dobrze sprawująca się na pierwszym planie jak i w charakterze akompaniamentu. Jej elastyczność objawia się również w podatności na aranżacyjne sztuczki – może zabrzmieć agresywnie („The Candidate”), jak i bardziej stonowanie („Doubt”).
Inne elementy partytury trudniej jest w czasie trwania filmu wyłapać. Stanowi ona bowiem w dużej mierze wycofane tło, oszczędne i nienarzucające się. Desplat chętnie sięga po miarową powtarzalność, trudno ją jednak określić mianem minimalizmu, za powtarzalnością nie idzie bowiem rozwój muzycznej frazy. Gdy kompozytor pragnie wprowadzić jakąś zmianę sięga po prostu po inną melodię i instrument. Niektóre w ten sposób skonstruowane utwory mogą się z początku wydać nawet intrygujące, chociaż raczej nużą jednostajnością, zwłaszcza jeśli trwają zbyt długo („Undercurrents”).
Ciekawie zaczyna się robić, gdy Francuz przełamuje ilustracyjną funkcjonalność muzyki na rzecz bardziej barwnych elementów. Serwuje więc na przykład ironiczne nawiązania do tradycji amerykańskiej poprzez przedstawienie głównego motywu w formie wojskowego marsza („The Campaign”), czy też pisząc podniosły temat na trąbkę („Behind the Flag”). Oczywiście właściwy wydźwięk tych zabaw konwencją można odkryć dopiero po obejrzeniu filmu. Na samej ścieżce nic nie sugeruje bowiem ich prześmiewczej proweniencji, może poza wyraźną zmianą stylu. Dobrze robi też ścieżce odrobina emocjonalności („Molly”), natomiast liryzm wypada blado, wręcz banalnie („Stephen Meyers”).
Po „Idach…” nie należy rzecz jasna spodziewać się daleko idących wybuchów emocji, jednakże chłód tej partytury czyni ją drętwą. Dominuje atmosfera raczej ponura, gęsta, duszna i rzeczywiście nie można odmówić Desplatowi umiejętności w jej kreowaniu, aczkolwiek ma to swoją cenę. Kłopotliwa jest nie tylko jednostajność, która w drugiej połowie ścieżki przybiera wręcz postać nudy, ale też brak empatii. Wydaje się jakby kompozytor nie był związany z filmem, nieszczególnie przejmował się losami bohaterów. Nie ma w tej muzyce dążenia do opowiedzenia ich emocji za pomocą dźwięków. Jest z chirurgiczną precyzją budowana atmosfera i bezlitosna nieczułość. Wyjątek stanowić może utwór „Molly”, w którym jednak aż roi się od typowych dla tego kompozytora rozwiązań, nie podpartych świeżością wynikającą z indywidualnego podejścia do skądinąd tragicznego wątku.
Nie mogę powiedzieć, by było to rozwiązanie dla mnie zachwycające, zwłaszcza, że Francuz potrafi pięknie wejść muzyką w skórę bohatera („Jak zostać królem”, że pozwolę sobie na pierwszy z brzegu przykład), jednak podstawową wadą tej partytury jest wrażenie, iż kompozytor pozedł na łatwiznę. W ubiegłym roku można było zaobserwować coś w rodzaju zimmeryzacji muzyki Desplata, zbyt często stawia on teraz na prostą efektowność zamiast subtelności, magnetycznej niejednoznaczności. Szpikuje co prawda swoje kompozycje drobnymi smaczkami, detalami ożywiającymi nawet z pozoru nieciekawy fragment („Paranoia”), ale sprawia to wrażenie kwiatka do kożucha, zresztą niewykraczającego poza to, do czego Desplat słuchaczy przyzwyczaił. Główny temat, mimo swej niewątpliwej energii i słuchalności, jest dla mnie koronnym przykładem owego skrętu ku brutalnej prostocie środków. Nie ma w nim cienia francuskiej finezji, jest niemiecka siła.
Być może nie byłbym tak surowy, gdyby nie niefortunne zorganizowanie ścieżki. Utwory zostały wymieszane bez ładu i składu tak, że właściwie po 9 utworze można przerwać słuchanie bez poczucia straty. Warstwa muzyczna jest w trakcie filmu budowana bardzo konsekwentnie, na płycie tej konsekwencji nie słychać.
Oczywiście Alexandre Desplat wciąż dla wielu stanowi synonim wysokiego poziomu. Nie można mu odmówić inteligencji, ani zarzucić błędów w dostosowaniu środków do celów. W kontekście funkcjonowania muzyki w filmie trudno wytknąć jakiekolwiek wady, niejeden utwór na ścieżce dźwiękowej znajdzie też swoich wiernych słuchaczy. Dla mnie jednak „Idy marcowe” stanowią sygnał, iż nadeszła pora, aby bardzo ostatnio zapracowany kompozytor nieco zwolnił i zastanowił się nad słusznością drogi, którą zmierza. Ja bowiem, a piszę to z perspektywy prawdziwego fana, bardzo nie chciałbym usłyszeć, co skomponuje na jej końcu.
Ale maruderska recka podczas, gdy to najlepszy zeszłoroczny Desplat po Tree of Life.
The Candidate wymiata!
Recka dobra, aczkolwiek ja także skłaniałbym się ku czwóreczce. Nie zgodzę się bowiem z zarzutem, że w filmie muzyka wypada blado – moim zdaniem wręcz niesie ona całość (przykładem niech będzie właściwie nieważny z punktu widzenia fabuły marsz Goslinga do własnego biura, który dzięki muzyce Desplat urasta do rangi sceny akcji; a takich momentów jest znacznie więcej). Nie zgodzę się też z argumentem o braku emocji – moim zdaniem jak na film polityczny, gorzki w swej wymowie i skrywający właśnie te emocje za maskami jest ich tu wystarczająco. Zresztą Syriana jest pod tym względem bardzo podobna, tak samo surowa. Fakt, że montaż albumu pozostawia wiele do życzenia, ale jest on na tyle krótki, iż nie sposób się nudzić. Jak dla mnie chyba najciekawszy Desplat ubiegłego roku.
Parę tracków to fun jakich mało u Desplata, reszta zdecydowanie gorsza. Bardzo nierówna płyta, ale trzyma jeden kierunek cały czas. Apel do Desplata jest taki: Przestań ganiać jak anonimowy kompozytor do wynajęcia po kątach i stań wreszcie jak maestro z 1,2 pełniącymi rolę w filmie scorami, a zdobędziesz chwałę.
….A chłód recenzenta wpłynał bezpośrednio na drętwą recenzje 😉
Mocne cztery. The Candidate rządzi.
Chwila, moment. Co ja widzę? Co ja czytam? Że drętwa? Że chłodna? Że nudna? Nie, nie zgodzę się w żadnej mierze. Przyznaję, że nie miałam niestety okazji obejrzenia filmu, ale muzyka jest na tyle intrygująca, że za każdym razem, kiedy jej słucham dopada mnie niecierpliwość i chęć natychmiastowego zapoznania się z „Idami Marcowymi” – co pewnie nie nastąpi zbyt szybko :/
Dobrze, co do samej płyty; absolutnie genialne „The Candidate”, bardzo płynny i emocjonalny wstęp „The Ides of March”, świetny „Undercurrents”… Nie, momencik, bo się rozpędzę i wypiszę wszystkie utwory (no dobrze, pomijając jeden, zdecydowanie blado wypadający przy reszcie „The Intern”). Muszę tylko wspomnieć jeszcze o „Zara vs. Duffy”, w którym absolutnie rozbraja mnie „walka” fortepianu z dzwoneczkami; powtarzająca się fraza i ten kontrast pomiędzy dźwiękami w połączeniu z rytmem całego utworu robi na mnie naprawdę duże wrażenia.
No więc, mi tam się ten Desplat podoba. Jest jak zwykle inteligentnie, jest intrygująco i inspirująco. Jest chwytliwy temat przewodni i trudno mi powiedzieć, czy kompozytor poszedł na łatwiznę, kiedy jego muzyka jest naprawdę dobra. Mimo to dołączam do obaw pana recenzenta. Francuz trzyma wysoki poziom i naprawdę lubię to, w jaki sposób ilustruje obrazy. Jego wrażliwość do mnie przemawia, ale boję się, że gdzieś po drodze zgubi swój niezwykły dar poruszania ludzi właśnie przez nadmiar pracy, której się podejmuje. Co prawda nie widzę nic złego w tym, że ktoś korzysta ze swojej szansy, kiedy ma na to okazję, ale z drugiej strony postrzegam Desplata jako artystę i przykro by mi było, gdyby się okazało, że na końcu drogi, którą obrał, nie czeka nic dobrego ani na niego, ani na jego słuchaczy.
Skrócić tracklistę do 10-12 utworów. Wywalić te najgorszę, I byśmy mieli jeden z najlepszych albumów roku.