Tzw. prawo sequeli jest w filmowym świecie dość jasne i też dość rygorystyczne. Wiadomo wszem i wobec, że w sequelu powinno zostać powielone to wszystko, co widzieliśmy w oryginale, na zasadzie: więcej, szybciej, lepiej. Niestety często też coś takiego się nie sprawdza, wobec czego cały czas trwają spory o najlepsze sequele, które można ponoć wyliczyć na palcach jednej ręki. Co prawda to prawda, bowiem kolejnych części, które przebijałyby oryginał nie powstało aż tak dużo. Jednakże trochę więcej jest filmów, które bez problemu dorównują swojemu pierwowzorowi. I do takiej też grupy zalicza się druga część "Epoki lodowcowej". Jest to lekka komedia, w sam raz na niedzielne popołudnie, która nie nuży, ale też i nie zachwyca jakoś specjalnie. Ot, porządna rzemieślnicza robota bez jakichkolwiek zaskoczeń. A ponieważ taka sama jest w moim mniemaniu część pierwsza, toteż śmiało mogę powiedzieć, że oba te filmy są sobie równe humorem i poziomem tegoż. A jak jest z muzyką?
W muzyce także zmieniło się więcej i do tego, co z radością oznajmiam, na lepsze. Partytura Johna Powella jest dłuższa, bardziej rozwinięta i ciekawsza od tego, co zaprezentował na David Newman. Do tego trzyma równy poziom od początku do końca i jest bardzo spójna – pomimo, że podzielono ją na tak wiele utworów, to słucha się ich ciągiem, ponieważ przejścia pomiędzy kolejnymi trackami są prawie niezauważalne. Zastanawiam się czy nie jest to przypadkiem nowa polityka firmy, gdyż dokładnie taki sam zabieg zastosowano przy innym tegorocznym albumie kompozytora – X-men 3. Trzeba przyznać, że taka podziałka jest równie pomocna, co irytująca. Z jednej bowiem strony łatwo znaleźć interesujące nas fragmenty i przypisać je do konkretnych filmowych wydarzeń (także nazwy utworów są dobrane w tym kontekście) – zresztą w niejednym przypadku zrobiono tak zapewne, żeby podkreślić konkretne wydarzenia filmowe. O dziwo, pomimo czasu trwania całości oraz dzięki niezauważalnym przejściom, takie utwory nie mają prawa nudzić, gdyż jest to masa dość krótkich ścieżek. Z drugiej strony coś takiego irytuje, bo te 32 ścieżki można było z łatwością zmieścić w powiedzmy 20 i było by też ok. Także jednym będzie to bardzo pasować, a innym nie. Ale dość już narzekań na wydanie tej ścieżki – skupmy się na zawartości.
Właściwie w pierwszym filmie nie było jakiegoś szczególnie wyeksponowanego motywu przewodniego. Także każda z postaci niby miała przypisane jakieś nuty, ale nie było to coś, na co można było zwrócić uwagę. I właśnie na tym polega diametralna różnica pomiędzy obiema pozycjami. Powell bardzo zgrabnie opisuje każdą postać i wydarzenie, zaznaczając je na tyle charakterystyczną melodią, na ile się da. Do tego melodie te przeplatają się ze sobą i łączą, tworząc nierozerwalną całość. To się podoba, bo nadaje głębi całej płycie i przez to lepiej się słucha. Do tego Powell zaczął jakby od zera, gdyż nie ma tu właściwie śladu po tematach z pierwszej części – słyszymy tylko same nawiązania. I tak jest już w pierwszym utworze – "Waterpark", który otwiera także film (pragnę zauważyć, że utwory ułożone są dokładnie tak, jak występują w filmie). To wesoła muzyczka – duża porcja zabawy, obrazująca równie sielski obrazek kinowy. Oczywiście jej tytuł, jak i melodia jako żywo przypominają właśnie park rozrywki, a przy okazji podobną melodię Newmana z pierwszej części – także z początku filmu. I, jak już mówiłem, takich nawiązań – aczkolwiek bardzo subtelnych – jest tu sporo. Praktycznie na całej płycie można się natknąć na puszczanie oka i drobne cytaty. Na szczęście obyło się jednak bez zapożyczeń i plagiatów.
Ścieżka ta charakteryzuje się przede wszystkim niesamowitą lekkością. Większość utworów nawet podskórnie podaje nam atmosferę przyjemnej rozrywki. Powell zresztą jest na tym polu bardzo doświadczony. Wieloletnia współpraca z Harrym Gregsonem-Williamsem, która zaowocowała kilkoma świetnymi soundtrackami ("AntZ", "Chicken Run", "Shrek") czy parę solowych dokonań ("Robots") zrobiły z niego poniekąd specjalistę w dziedzinie muzyki do takich specyficznych animacji. "Ice Age" jest więc bardzo dobrym powrotem do w pełni orkiestralnych popisów. Chociaż kompozytor często skupia się na swoich ulubionych instrumentach, czyli gitarze, perkusji i bębnach, to nie zaniedbuje całej reszty. Dzięki temu nie raz i nie dwa możemy usłyszeć wspaniałe granie na całą orkiestrę. Ponadto całość można podzielić na dwie zasadnicze części, które jednak nie różnią się od siebie znacznie. W pierwszej części (utwory 1-18) przeważają łagodne klimaty, jest lekko, miło i przyjemnie. Mamy zabawę ("The Waterpark", "Sad Manny And The Possums", "Extreme Possum") i bardzo ładny temat romantyczny ("Manny And Ellie Meet", "12 Ton Mammoth & A 10 Ton Possum") oraz całą masę drobnych utworów – niekiedy komicznych ("Who Will Join Me On The Dung Heap?"), niekiedy dramatycznych ("Attack From Below The Ice"). Także w tej części Powell siłą rzeczy wprowadził temat nowych postaci, a więc Ellie i jej braci – "Sad Manny And The Possums", który – co widać w przytoczonych przykładach – wpisuje się zdecydowanie w zawadiacką grupę.
Natomiast począwszy od tematu "The Boat And The Geysers" dostajemy akcję wymieszaną z dramatyzmem w czystej postaci. I szczerze powiem, że choć nie mam nic do uroczych fragmentów części poprzedniej, to jednak ten drobny action-score znacznie bardziej przypadł mi do gustu. Jest to zarówno świetne dopełnienie ścieżek spokojnych, jak i wspaniałe podsumowanie płyty – dzięki zachowanej ciągłości słucha się tego jednym tchem aż do klasycznego zwieńczenia, jakim jest "The Meltdown". Tutaj Powell stawia właśnie na instrumenty dęte i perkusyjne (choć są też i chóry, skrzypce), co daje naprawdę porządny efekt. Zdecydowanie najlepszymi utworami tutaj są ścieżki 20-24 oraz mocne i perfekcyjne "Mammoths", które jest jednym z najlepszych utworów tematycznych, jakie dane mi było słuchać. Ta ścieżka idealnie opisuje ogrom i siłę tych zwierząt oraz scenę ich pochodu. Kapitalny kawałek. Zresztą kapitalny jest cały fragment tej płyty. Wprawdzie parę utworów jest wyraźnym przerywnikiem w akcji, ale generalnie całość trzyma mocno w napięciu aż do "With The Herd" (potem dostajemy spokojniejsze fragmenty).
Charakterystyczne dla tej płyty są też nieco zakręcone utwory. Konkretnie jest ich 5 i są to zarówno muzyczne tematy: "CPR" i "The Pearly Gates" oraz piosenki filmowe: "Sid's Sing-A-Long", "Mini-Sloths Sing-A-Long" i "Food Glorious Food". Pozycje te są zupełnie inne od reszty płyty (choć w jakiś sposób pasują do niej), a ich zadanie jest typowo prześmiewcze. "CPR" trąci więc filmami kung-fu – szkoda tylko, że jest takie krótkie. Z kolei "The Pearly Gates" to przearanżowane nieco "Adagio" ze "Spartakusa" (obecne także w filmie "Hudsucker Proxy"), które w filmie wypada wprost cudownie, a i na płycie czuć jego potęgę (te chóry). Natomiast "Sid's Sing-A-Long" i "Mini-Sloths Sing-A-Long" to już zwariowane słowne wygibasy z wątku Sida, jako króla ognia. Są one bardzo osobliwe w słuchaniu, choć mi ten drugi przypadł o dziwo bardzo do gustu 😀 Bardzo zwariowane to melodie, które mogą przywodzić trochę na myśl śpiewy Ewoków ze "Star Wars". Najgorzej z tej grupy przedstawia się piosenka "Food Glorious Food". Niestety utwór ten (pochodzący z filmu "Oliver!") nijak nie pasuje zarówno do płyty, jak i do filmu (gdzie moim zdaniem upchnięto ją na siłę, na zasadzie starych filmów Disneya), więc można sobie wyobrazić jego wydźwięk.
Niestety nie obyło się też bez kolejnych takich wydźwięków. Na pewno długość ścieżki może niektórych znużyć, bo choć płyta jest spójna, to jednak posiada gorsze i typowo ilustracyjne fragmenty. Do tego dochodzi podział ścieżek, o którym wspomniałem na początku. Rozumiem, że w paru przypadkach chciano podkreślić niektóre sceny poprzez wyodrębnienie muzyki, czemu jednak powtórzono ten zabieg na płycie i nie połączono ze sobą niektórych utworów, tego nie wiem. Sporo ścieżek jest jednak za krótkich dla osobnego odsłuchu i spokojnie mogłaby tworzyć całość z innymi.
To, co mnie bardzo cieszy, to fakt, że Powell bardzo dobrze i stanowczo rozwinął tematy wszystkich ważniejszych wydarzeń, a wydawcy postanowili to wszystko wypuścić i dostaliśmy kompletne dokonanie kompozytora. U Newmana wszystko to było o połowę krótsze i nie tak bogate. Tu jest dokładnie na odwrót, dzięki czemu prawie każda ścieżka może przykuć uwagę. Oczywiście nie zarzucam tu Newmanowi braku pomysłów czy złego wykonania, bo facet zna się na rzeczy i ścieżka dźwiękowa do "Ice Age" jest całkiem niezła. Powell jednak poszedł dalej i przez to "Ice Age 2" jest bardziej fascynujące. Przy okazji obie pozycje nie różnią się aż tak bardzo. Klimat, instrumentarium i wydźwięk jest taki sam. U Powella usłyszałem jednak więcej barw i kolorów (jakkolwiek dziwnie to brzmi w muzyce filmowej, to prawda ;). Tym większy podziw dla niego, że jest to w końcu jedno z dzieci MV. Jak się okazuje, dziecko to jest jednak na tyle duże i na tyle zdolne, że w ciągu tych paru lat zdołało wypracować nieco własnego stylu i przy okazji odciąć zupełnie pępowinę, wobec czego klasyczny styl Zimmera zszedł u tego pana na dalszy plan, czego cała reszta dzieci nie potrafi do dziś. Zdecydowanie polecam Powella, jego twórczość i tę płytę, która jest niejako wyznacznikiem stylu tego kompozytora.
W pełni zgadzam się z recenzją, poza jednym – The Waterpark zdecydowanie na 5!
No cóż, przy okazji pisania recenzji przesłodziła mi się nieco ta ścieżka 🙂