Długą drogę przebyła „Epoka lodowcowa” od ciepłej opowieści w stylu „Księgi Dżungli” – gdzie trzech niedobranych towarzyszy wyrusza w podróż, by oddać ludzkie dziecko jego rodzicom – do zwariowanej komedii przygodowej, w której elementy bardziej tkliwe stanowią zaledwie dodatek do niczym nieskrępowanej zabawy. Cykl przy tym trzyma zaskakująco równym poziom. Kolejne części są ciekawe i pomysłowe, a żarty często świeże i niewymuszone
Od drugiej części mamutowi Mańkowi, leniwcowi Sidowi i tygrysowi Diego muzycznie towarzyszy John Powell. Początkowo aplikował po części koncepcje Davida Newmana, autora ścieżki dźwiękowej do pierwszej odsłony serii, łącząc klasyczne, symfoniczne brzmienia z jazzującym, bardziej luzackim klimatem. Konsekwentnie skręcał jednak w stronę własnego stylu ilustrowania animacji, stawiając na rozbuchaną, porażającą feerią barw, pełną energii orkiestrę.
Tą ścieżką podąża też w „Wędrówce kontynentów”. Jego muzyka od razu zwraca uwagę przepychem. Nie dla Powella są proste melodyjki i skromne aranżacje. W każdym utworze pomysł goni pomysł. Ledwo pojawi się jakiś ekscytujący kawałek już zastępuje go dziesięć następnych. Smyczki z godnym podziwu poświęceniem wspinają się ku najwyższym dźwiękom, by zaraz zostać zagłuszonymi przez dzikie wrzaski trąbek. Eteryczne chórki rozbrzmiewają nagle niczym głosy z innego świata, a gdy wreszcie robi się bezpiecznie i lirycznie, to i tak zaraz rozmach rozbija intymność na rzecz epiki.
Tempo i bogactwo tej muzyki wbija w fotel, ale i trochę męczy. Właściwie na niczym nie można się skupić, gdyż zanim słuchacz się obejrzy, już atakuje go z głośników coś innego. Szczęśliwie tym razem w sukurs odbiorcom idą producenci. W przeciwieństwie do poprzedniej części „Epoki…” płyta jest rozsądnie pomyślana (i szczęśliwie krótsza). Utwory są długie i dzięki temu pełne, co skutkuje ogólnie lepszą słuchalnością. Z drugiej strony jednak trudniej jest wypleść z tej bardzo potoczystej, wylewającej się bez wytchnienia muzyki jakieś punkty zaczepienia. W trakcie seansu stanowią je powracające regularnie fragmenty IX Symfonii Ludwika van Beethovena, które na krążku zostały jednak połączone w suitę o wymownym tytule „Scrat’s Fantasia On a Theme By LVB”.
Inna sprawa, że Powell nie proponuje zbyt wiele nowego względem poprzednich części. Dodaje akordeon dla zaznaczenia obecności piratów i motyw na hiszpańską gitarę, który ilustruje wątek miłosny Diego. Tym razem mniej jest może beztroskiej zabawy i humoru, więcej zaś „dorosłej” epiki. Zwłaszcza główny temat „Wędrówki…” brzmi zaskakująco dramatycznie. Jest potężny, dostojny i chyba nadmiernie, jak na tego rodzaju film, pompatyczny. Zasadniczo rzecz biorąc, dominuje jednak wrażenie zmęczenia materiału. Ta nieposkromiona energia, jaką prezentuje Powell, wydaje się nadmiernie mechaniczna. Zabójcze tempo, jakie narzuca, przykrywa braki nowych pomysłów, zaś przytłaczające orkiestracje tuszują niedostatek emocji.
Tym niemniej jego miłośnicy powinni być zadowoleni. „Wędrówka…” ma parę rzeczywiście świetnych momentów i mimo wszystko nie razi wtórnością. Uważne przesłuchanie całej ścieżki dźwiękowej wymaga jednak pewnej cierpliwości. To nie jest muzyka, której można dać się unieść. Ma długie fragmenty mocno ilustracyjne, czasem chaotyczne i zwykle wymagające dużego skupienia. Jej dynamika również sprawdza się na krótką metę. Brakuje tu większego wyważenia – splecenia energetycznej muzyki akcji z miękkim liryzmem. W tym wypadku akcja zdecydowanie dominuje nad innymi elementami. Dlatego w trakcie przesłuchiwania „Wędrówki…” sugeruję przerwy na chwile wytchnienia.
Pełna zgoda i totalne zmęczenie materiału. Powell powinien już jakiś czas temu odpocząć od animacji.