Zgubiłam swoje ciało
Disney, Pixar, DreamWorks, Illumination – to studia, które obecnie kojarzą się z filmami animowanymi. Ktoś może jeszcze wymieni japońskie Ghibli, jednak to Amerykanie zdominowali tą gałąź kinematografii. Teraz do tego grona wskakuje Netflix, pełniący rolę dystrybutora. W ubiegłym roku pojawił się najpierw hiszpański „Klaus”, a potem francuskie „Zgubiłam swoje ciało”.
Fabułę dzieła Jeremy’ego Clapina oparto na powieści Guillaume’a Laurenta (scenarzysty współpracującego z Jean-Pierre’m Jeunetem). Opowiada ona o ludzkiej… dłoni, która szuka swojego właściciela. Czyli młodego chłopaka, którego historia przeplata się z przeprawą kończyny. Film ma prostą kreskę oraz miejscami dość surrealistyczny klimat, ale historia angażuje, przykuwa uwagę do końca i nie chce wyjść z głowy.
Nie inaczej jest z muzyką, za którą odpowiada Dan Levy. Francuz to przede wszystkim multiinstrumentalista oraz filar zespołu Thedø, zaś doświadczenie przy pisaniu do filmów ma bardzo skromne. Tym najbardziej znanym w jego dorobku jest thriller „Imperium wilków” z Jeanem Reno, według powieści Jean-Christophe’a Grange’a. Mam jednak wrażenie, że ta ilustracja zmieni tą sytuację.
Sama muzyka jest oparta na elektronice. Szkieletem trzymającym ten film w ryzach jest przepiękny, bardzo minimalistyczny motyw, pojawiający się parokrotnie. Melancholijne tło jest skontrastowane z dźwiękami naśladującymi flet oraz smyczki, tworząc bardzo poruszający temat w „J’ai perdu mon corps”, który, jak już wspominałem, powraca kilka razy. Czy to w wolniejszej aranżacji (niemal elegijne „Intuition”, okraszone bardzo smutnymi smykami czy „Intercom” z elektroniką rodem z prac Angelo Badalamentiego), przyspieszając (organowe „That Night”) albo w formie repetycji, tworzący emocjonalne kolaże (kulminacyjne „Fly’s Fate”, które w połowie zaczyna się wyciszać).
Poza klimatem Levy buduje napięcie, kiedy ręka próbuje przebić się przez miasto. A tam gołębie, szczury, psy oraz drogi pełne jadących aut. Niepokój narasta z pomocą nieprzyjemnych dźwięków w tle, zaś na pierwszym planie przewija się coś na kształt fletu („A Hand in the City”), dodając odrobinę światła w tym mroku. Gwałtowne wejścia dęciaków (końcówka „A Hand in the City”) czy różnych przesterowanych dźwięków („Suburban”) stanowią kontrast, chociaż podobnych fragmentów nie ma tu zbyt wiele.
Zaskakująco delikatna jest liryka, choć nie powinno to nikogo dziwić. Nawet jeśli zaczyna się dość niemrawo (lekko monotonne „Horizon”), to jednak te dźwięki wnoszą sporo ciepła oraz magii. Bardziej czuć to w „Igloo”, mimo wplecenia (a może dzięki temu) dialogu, kiedy muzyka praktycznie znika. Swoje robi też odrobinkę dynamiczne „Rosalie” z pędzącym tłem oraz fletami na przodzie. Najmocniejszym fragmentem jest jednak „Intercom”, będący wariacją tematu przewodniego w spokojniejszym tempie, oraz niemal finałowe „Snow”.
Aby całość troszkę wydłużyć, do score’u wpleciono całkiem sympatyczne piosenki oraz kawałki dodatkowe. Nie brakuje tu inspiracji rapem („Camtar”, „Sale soilée”) oraz synth popem (śliczne, niemal zapętlone „You’re the One”). Jest jeszcze utwór śpiewany na samotną gitarę akustyczną („La complainte du soleil”) i brzmi on przepięknie. Czy materiał bonusowy jest potrzebny? W sumie to bardzo dobre fragmenty, które nie gryzą się z resztą muzyki. Choć najbardziej zaskoczyła mnie utrzymana w stylu retro, alternatywna wersja muzyki na napisach końcowych. Bardzo radosna, wręcz optymistyczna, jakby żywcem wzięta z lat 80.
„Zgubiłam swoje ciało” to przykład tego, co można osiągnąć, mając do dyspozycji tylko elektronikę. Minimalistyczny styl uzupełnia się z lekko surrealistyczną wizją reżysera, pięknie wspierając ekranowe wydarzenia. A i sam album jest dobrze skrojony i sprawia masę przyjemności z odsłuchu. Mam silne przeczucia, że dla Levy’ego będzie to punkt zwrotny w karierze i warto będzie go uważniej obserwować.
0 komentarzy