Film Jessie Nelson z Seanem Penn w roli tytułowej, to dzieło nieprzeciętne. Mimo, iż gatunkowo dramat, to jednak bardzo optymistyczny w swej wymowie, a opowiadający o czymś tak prostym, jak potęga miłości. To film przepełniony wręcz pozytywnymi uczuciami, choć można się na nim też z łatwością wzruszyć. Niesamowita historia opóźnionego w rozwoju ojca, próbującego – wbrew opinii i reakcji społeczeństwa – wychowywać swoją 7-letnią córkę jest filmem wyjątkowym pod każdym względem. Świetnie zagrany, kapitalnie opowiedziany, pięknie sfotografowany i zmontowany w sposób niezwykły, stanowi idealny przykład filmu, w którym wszystko współgra ze sobą idealnie. Nie muszę więc mówić, jak wiele zależało także od muzyki.
Jako, że główny bohater (i jak się okazuje w ogóle ludzie dotknięci autyzmem i tego typu chorobami) przejawia wyjątkowe uwielbienie dla legendarnej grupy The Beatles (nawet swoją córkę nazwał imieniem z jednej z ich piosenek – Lucy Diamond), toteż jasne było, że to właśnie twórczość tych czterech Anglików musi w jakiś sposób zaistnieć w filmie. Okazało się jednak, że twórcy musieliby zapłacić za prawa autorskie niepomiernie więcej, niż wynosił skromny budżet filmu. O oryginalnych wykonaniach można więc było zapomnieć. Na szczęście ktoś wpadł na pomysł, aby zwyczajnie wykonać covery ich najlepszych przebojów. Tak też się stało, choć dobór wykonawców i odpowiednich aranżacji przeprowadzony został równie drobiazgowo i trafnie, jak casting obsady. Tak więc żaden wokalista nie znalazł się tu przez przypadek, dzięki czemu zachowana została płynność i jednolitość niesamowitego klimatu filmu, który muzyka w dużej mierze współtworzy.
Zresztą nazwiska ostatecznie wybranych muzyków mówią chyba same za siebie. Także wykonanie piosenek nie raz i nie dwa przewyższa wg mnie oryginalne nagrania, a na pewno większość z nich im dorównuje. Co ciekawe, w większości zdecydowano się sięgnąć po nieco późniejszy dorobek ‘czwórki z Liverpoolu’, co zaowocowało bardzo dojrzałą składanką. Podczas nagrań postanowiono zrezygnować z wszelkiej elektroniki (z pewnymi wyjątkami), przez co piosenki nabrały odpowiedniego charakteru. W niektórych przypadkach pokuszono się też o zupełnie inną aranżację znanych wszem i wobec przebojów, jak ma to miejsce choćby w otwierającym krążek "Two of Us", który śpiewany jest w duecie męsko-damskim. Wszelkie te zabiegi wyszły jak najbardziej na plus i piosenki brzmią po prostu fantastycznie – zarówno w filmie, jak i na płycie. I choć w przeciwieństwie do filmu, płyta nieco ‘siada’ pod koniec, to i tak jest to niebanalny zbiór muzyczny, który robi wrażenie i do którego z chęcią wraca się raz po raz (a miłość doń rośnie po obejrzeniu filmu jeszcze bardziej :). I choć kilka wpadek tu się znajdzie (zupełnie nietrafione wersje "Julia", "Nowhere Man" czy "Let It Be"), to nie ma co kręcić nosem, bo i tak jest to pozycja zwyczajnie obowiązkowa dla każdego fana muzyki ‘z sercem’.
Poza niesamowitymi piosenkami "I am Sam" imponuje także znacznie skromniejszą muzyką oryginalną. Tą zajął się John Powell, znany raczej z większych przebojów kasowych, pokroju "Hancocka" czy trylogii Bourne’a, niż z muzyki do dramatów (choć i te na swoim koncie ma, że wspomnę np. "United 93" i "Stop Loss"). Kompozytor świetnie znalazł się jednak w niezwykłym świecie Sama i stworzył jedną ze swoich najlepszych i najoryginalniejszych partytur. Jego muzyka (choć z reguły szczelnie okryta wspomnianymi piosenkami) zrobiła na mnie w filmie naprawdę ogromne wrażenie. Zresztą nie wyobrażam go sobie bez niej – tak doskonałe jest dzieło Powella pod tym względem.
Ale, jak to często bywa, muzyka filmowa bez obrazu nie robi już takiego wrażenia. I tak jest niestety tutaj i wiele osób sięgających po score może się zwyczajnie zawieść, choć absolutnie warto się z nim zapoznać, bo Powell wyczynia tu prawdziwe cuda. Wprawdzie jego styl jest tu doskonale wyczuwalny, to jednak próżno szukać drugiej takiej pozycji w jego dorobku. Porównanie nasuwa mi się zresztą tylko jedno i jest nim "Jack" Michaela Kamena (aczkolwiek niektórzy przywołują też Thomasa Newmana – ja osobiście nie widzę związku :). W obu przypadkach mamy do czynienia z kompozycją opisującą ‘dorosłe dzieci", przez których pryzmat widzimy świat. W obu przypadkach kompozytorzy wyszli także poza zwykłą ilustrację, tworząc coś, co zdaje się żyć własnym życiem. Obie te partytury to także doskonała zabawa, zarówno dla ich twórców, jak i słuchaczy. Panowie zrezygnowali tu bowiem z tradycyjnej orkiestry i wielu oczywistych instrumentów, korzystając w zamian z przedmiotów, które z muzyką nic wspólnego nie mają. Dzięki tym zabiegom zarówno Kamen, jak i Powell stworzyli podkład muzyczny, który idealnie odzwierciedla emocje i specyfikę głównych bohaterów, a przy tym jest niesamowicie intrygujący i oryginalny.
Nie będę jednak nawet próbował wymienić tu wszystkich tych niecodziennych (a właściwie codziennych i to bardzo 😉 przedmiotów, po jakie sięgnął Powell. Powiem tylko, że obok dźwięków standartowych, pokroju fortepianu, gitary tradycyjnej czy fletu, znajdą się także takie wygrywane przez telefon, garnki i inne naczynia, oraz dziecięce zabawki. Poza tym są też momenty kapitalnie zaaranżowane na ‘gołe’ ręce i nogi, tudzież inne części ciała 😉 Dzięki temu muzyka naprawdę brzmi niesamowicie świeżo i radośnie. Jest to o tyle dziwne, że całość jest partyturą mimo wszystko dramatyczną i bardzo stonowaną – takich pulsujących wyskoków i melodii porywających w swym rytmie jest tu zaledwie kilka (a i większość utworów jest niesamowicie krótkich). Cała reszta przynależy ściśle do ekranowych wydarzeń, jest stonowana, sentymentalna i w jakiś sposób…’zwykła’. Choć to ostatnie słowo niespecjalnie tu pasuje, gdyż dziełu Powella należą się wszelkie pochwały właśnie za tę odmienność, za brak monotonii i trzymania się standartowych reguł.
W przeciwieństwie do soundtracku, pokuszę się tu o wymienienie paru najlepszych ścieżek. Taką jest bez wątpienia otwierające całość "Starbucks & Hospital", a dalej "Sam's Friends", "Rita", "Making Coffee" i "Nighttime Visits". One z pewnością zapadną Wam w pamięć na dłużej, choć absolutnie nie można ignorować pozostałych ścieżek, gdyż pasję i serce czuć we wszystkich, a wiele z nich (jak choćby piękne "Reading Together") potrafi powalić swą skromną liryką i wyrafinowaniem. Jest to więc płyta, która wciąga i oferuje bardzo dużo doznań, choć nie tak od razu – to płyta na wiele wieczorów, niejako zmuszająca też do zapoznania się z filmem. Ja z przyjemnością obejrzę go jeszcze nie raz, a wszystkim czytelnikom całym sercem polecam oba muzyczne krążki.
P.S. Istnieje też rozszerzona wersja soundtracku, na której znajdują się trzy piosenki (ok. 10 minut muzyki) więcej: inna wersja "Lucy In The Sky With Diamonds" (Aimee Mann) oraz "Two Of Us" (Neil & Liam Finn), a także zupełnie nowe "Here Comes The Sun" w wykonaniu Nicka Cave’a.
0 komentarzy