Najnowsza odsłona „Igrzysk śmierci” dotkliwie cierpi na modzie rozdzielania jednej książki na dwa filmy. Niesamowite, jak bardzo nic tam się nie dzieje, za to roi się od powtarzanych do znudzenia scen bohaterów idących na spotkanie, wracających ze spotkań i rozmawiających o odbytych spotkaniach. Oczywiście obraz jest też wadliwy konstrukcyjnie. Akcja nie ma wyraźnego celu. Trudno mówić o jakimkolwiek finale.
James Newton Howard stanął więc przed najpoważniejszym jak dotąd wyzwaniem. Musiał zilustrować film pozbawiony napięcia, z minimalnym rozwojem postaci, wreszcie boleśnie jednobarwny w niekończących się rozmowach w piwnicach bazy rebeliantów. Trudno oprzeć się więc wrażeniu, iż stworzył jedynie przygrywkę – kompozycję, która ma połączyć część drugą z właściwym finałem.
Udaje mu się wybrnąć z kłopotów głównie dzięki temu, że w „Kosogłosie” kontynuuje strategię małych kroczków. W kolejnych filmach serii nie tworzy ścieżki dźwiękowej od podstaw, ale bardzo starannie rozbudowuje już wypracowane rozwiązanie. Tak jak „W pierścieniu ognia” w niewielkim stopniu różniło się od pierwszej części, tak „Kosogłos” minimalnie różni się od drugiej. Warto jednak porównać ze sobą część pierwszą i trzecią, by zobaczyć, jak dwa małe kroczki przerodziły się w jeden bardzo duży.
Tym niemniej można się zastanowić, czy jest to krok w dobrym kierunku. Howard stopniowo odziera swoją pracę z kolorów. „Kosogłos” jest najbardziej jednobarwny z kompozycji do cyklu. Trudno jednak mieć o to pretensje do kompozytora. W tej części niemal zupełnie brakuje bowiem scen z życia w Kapitolu, dekadenckiej stolicy filmowego świata. Do tego nie ma już tytułowych igrzysk, które mają swoją szczególną egzotykę. Te dwa elementy budowały do tej pory barwną ornamentykę do zasadniczo smutnego i ponurego rdzenia kompozycji, który teraz pod niczym już się nie ukrywa.
Wydaje się, iż Howardowi najbardziej brakuje muzyki akcji. W poprzednich dwóch częściach właśnie na tym polu wykazywał największą kreatywność. „Kosogłos” prawie nie ma niestety dynamicznych scen. Właściwie tylko raz kompozytor ma szansę znów się popisać. W „Air Raid Drill” podchodzi do problemu dość konwencjonalnie, ale ujmuje tym, iż w minimalnym stopniu korzysta z perkusji, właściwy efekt osiągając intrygująco „zagiętymi” frazami skrzypiec. Niezłe wrażenie robi też „Jamming the Capitol”, z imitującą wirowanie śmigieł elektroniką.
Tym jednak, co może sprawić słuchaczom największy zawód, jest zachowawczość tematyczna. Nikt pewnie nie będzie się czepiał, że gdy Katniss śni się Peeta, powraca romantyczny motyw z „Pierścienia ognia ” („Katniss' Nightmare”). Zrozumiałym jest, iż scenom wizyt w rodzinnym mieście towarzyszą chropowate frazy skrzypiec, wprowadzone w „Igrzyskach śmierci”. Dlaczego natomiast Howard tak obficie korzysta z wprowadzonego w drugiej części tematu głównej bohaterki? Pierwsza połowa filmu jest nim aż nieprzyzwoicie nasycona („District 8 Hospital”). Do tego temat główny „Kosogłosa” stanowi marginalny motyw obecny w „Pierścieniu ognia”. Czyżby kompozytor cierpiał na tak chroniczny brak pomysłowości, iż nawet nie był w stanie stworzyć nowego tematu?
Problem leży chyba gdzieś indziej. Wydaje się, że Howard w znacznie większym stopniu myśli w kontekście całej serii, niż pojedynczej części. Dzięki temu „Igrzyska śmierci” nabywają nie tylko stylistyczną, ale także myślową konsekwencję i spójność, jakiej nie miały ani kolejne części przygód Harry'ego Pottera, ani „Saga Zmierzch”. Pod tym względem – przy całej różnicy w złożoności – przypomina raczej „Władcę Pierścieni”, gdzie marginalny wcześniej temat Gondoru powracał w trzeciej części jako wiodący.
Howard bardzo sprytnie zresztą operuje swoimi tematami. Główny motyw na ogół pojawia się w dostojnej formie, jako że cechuje go wypływająca z pociągłych, miękkich brzmień smyczków elegancja. W drugiej połowie filmu staje się jednak szkieletem pod piosenkę, która przeradza się w rewolucyjny hymn („The Hanging Tree”). Jest to o tyle przewrotne, iż piosenka ta kojarzy się raczej z chwytliwymi kawałkami, jakie śpiewa się przy pracy. Wyraźnie wypływa też z estetyki bluesa, co czyni ją szalenie amerykańską. Nie wiem, czy Howard zaplanował tę transformację, gdy wymyślał temat przy „Pierścieniu ognia”, w każdym razie wyszło mu to doskonale. „The Hanging Tree” jest momentem najmocniejszej ekspozycji muzyki w filmie, a także najlepszym utworem płyty.
Tym niemniej „Kosogłos” pozostawia pewien tematyczny niedosyt. Ciekawostką jest pierwsza bodaj próba melodycznego uchwycenia makiawelicznego prezydenta Snowa. Towarzyszy mu niski, wężowy dźwięk klarnetu („Snow's Speech”). Na płycie brakuje natomiast uroczego gitarowego kawałka, obrazującego związek Katniss i Gale'a. Być może producenci uznali, iż byłby nadmiernie słodkim wtrętem w ponurą ścieżkę dźwiękową, której podstawowym brzmieniowym novum są wojskowe werble. „Kosogłos” pozostaje przy tym kompozycją bardzo delikatną. Howard konsekwentnie unika hałasu. Tworzy miękkie, ciemne faktury. To zresztą czyni mnie gorącym zwolennikiem muzycznej strony całej serii. Ogromną radość sprawia niehałaśliwa ścieżka dźwiękowa do hollywoodzkiego blockbustera. Powinna być obowiązkową lekturą dla wszelkich Brianów Tylerów tego świata.
Niekoniecznie musi być jednak obowiązkową lekturą dla zwykłych śmiertelników. Podobnie jak w przypadku „Pierścienia ognia ”, producenci serwują bowiem niepotrzebnie rozdęte wydanie, gdzie po prostu roi się od nudy, co przy świadomie nieefektownym podejściu nie stanowi żadnego zaskoczenia. Marzy mi się dwugodzinne wydawnictwo, które zbierze w przyszłości wszystko co najlepsze z czterech części „Igrzysk śmierci” i pozwoli prześledzić całościową wizję Howarda. Nawet jeśli nie jest to jedna z najlepszych muzycznie filmowych serii, na pewno należy do najlepiej przemyślanych.
Jak na tak statyczny film to całkiem porządna i dojrzała praca od człowieka, który w tym roku wraca powoli do gry. Oby finał był świetnym ukoronowaniem tych starań.
Jak dla mnie bezbłędne-zwłaszcza They’re back, District 12 Ruins, Air Raid drill, The Hanging Drill, Mockingjay i District 8 hospital.