Ten osobliwy film Michaela Lehmanna raczej nie cieszy się zbytnią estymą. Nic w tym dziwnego, bowiem rozbuchana do granic, piekielnie droga jak na ówczesne czasy, specyficzna komedia wymieszana z akcją i elementami historycznymi to kino zdecydowanie nie dla każdego. Humor jest tu bowiem tyleż zabawny, co kiczowaty, akcja mocno naciągana i pełna niedorzecznych zwrotów fabuły, jaką dodatkowo zaludnia cała gama dziwacznych postaci o równie osobliwych imionach. Mimo to nie potrafię nie lubić tej produkcji – jest urocza w swym wariactwie, nietypowa i pomysłowa w formie oraz, jak na ironię, w miarę spójna i odpowiednio rozrywkowa, by jej seans uznać za udany.
Przy okazji jest to też jeden z tych w pełni autorskich projektów Hollywood. Wszystko zaczęło się od pomysłu Bruce’a Willisa i Roberta Krafta, którzy następnie przekuli go w skrypt. Aktor został główną gwiazdą filmu, w którym wykonał też kilka piosenek. Z kolei Kraft – autor nominowanego do Oscara przeboju z „The Mambo Kings”, jak i wielu innych hitów śpiewanych, obecny szef Fox Music – postanowił go wyprodukować oraz… zilustrować. Do pomocy wziął sobie jednak Michaela Kamena, który ostatecznie napisał większą część score’u na podstawie pomysłów Krafta.
Efektem tego mocno charakterystyczna dla Kamena kompozycja z kilkoma ‘obcymi’ wtrętami, która stanowi miks równie ekscentryczny, co film, do którego powstała. I tak album otwierają rzeczone piosenki. Wpierw popularny w tamtych latach Dr John śpiewa motyw przewodni filmu – z całego, zaledwie 40-minutowego albumu jest to element wypadający jednak zdecydowanie najgorzej. Nie porywa, brakuje mu tej odrobiny magii, jaka charakteryzuje najbardziej pamiętne kinowe szlagiery oraz dłuży się niemiłosiernie. Znacznie lepiej wypadają pod tym względem chwytliwe i pełne werwy przeróbki starych jazzowych hitów od Willisa i Danny’ego Aiello, które otrzymały wyraźną rolę fabularną. Willis, znany ze swego zamiłowania do muzyki, nie odstawia tu zresztą fuszerki i wyraźnie słychać, że dobrze bawił się podczas realizacji, co udziela się także odbiorcy krążka.
Cała reszta to już muzyka Kamena i Krafta – z czego ten drugi samodzielnie napisał jedynie dwa wieńczące płytę kawałki: „Hawk Swing” i ilustracyjną wersję „Hudson Hawk Theme”. Oba podpadają pod swing i jazz, oba są niezwykle przyjemne (zwłaszcza, jeśli gustujemy w danych gatunkach), ale niestety kompletnie nie przystają do reszty płyty. Szczególnie, że score Kamena jest bardzo klasyczny w swej formie, co słychać aż nadto już w „Leonardo”, czyli najlepszej kompozycji maestro na potrzeby tego filmu. Otwierają ją potężne fanfary i chóry, a następnie pojawiają się dostojne, dworskie dźwięki, jakie z gracją i należytym szacunkiem podkreślają postać wielkiego wynalazcy i jego rolę w całej tej historii.
Pozostała część jego pracy to już nieco mniej wyrazista i miejscami zbyt ilustracyjna („Igg and Ook”, „Cartoon Fight”) muzyka, którą docenią głównie amatorzy kompozytora. Trzeba jednak przyznać, że jest to odpowiednio zróżnicowany przekrój przez partyturę i zarówno skromna liryka („Welcome To Rome”), jak i pełnoorkiestrowy action score („Stealing The Codex” – z oczywistych względów pachnący „Die Hard”; zresztą nie tylko w tym fragmencie Kamen uskutecznia podobną zabawę) potrafią bez problemu porwać słuchacza, w czym z pewnością pomaga także brak ciężkostrawnego underscore’u, z jakiego inne jego albumy potrafią być znane.
Szczęśliwie ten zdecydowano się niejako podzielić na trzy części, z których każda zachowuje swą odrębność i klimat. Wymieszanie materiału spowodowałoby przypuszczalnie niezbyt zjadliwy (nawet dla fanów filmu) misz-masz, przez który trudno byłoby przejść. Ale tak się nie stało i otrzymaliśmy ciekawą, zajmującą i po prostu fajną pozycję, po jaką spokojnie mogą sięgnąć również osoby postronne. Lepiej jednak przedtem zaznajomić się z obrazem. Bez konkretnego punktu odniesienia poszczególne fragmenty mogą bowiem wydać się ‘suche’ i nie sprawią już tej samej frajdy.
P.S. W filmie pojawia się też kilka innych piosenek i utworów źródłowych – pełna ich lista TU.
0 komentarzy