James Horner – chyba najbardziej kontrowersyjny twórca współczesnej muzyki filmowej. Artysta bardzo trudny do określenia, któremu nie raz i nie dwa wróżono koniec kariery, a który mimo wszystko wciąż komponuje po kilka partytur rocznie. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że już od wielu lat żadna jego praca nie zyskała przychylności fanów i słuchaczy. Główne zarzuty? Powielanie samego siebie z lat wcześniejszych (najczęściej Horner sięga do lat 80 i 90, a więc do czasów, gdy komponował niezapomniane, zapierające dech w piersiach ścieżki), brak zapadających w pamięć tematów, monotonność dużo-za-długich partytur (trudno dziś znaleźć jakąś jego płytę, która nie przekraczałaby godziny), brak wyrafinowania i fantazji w tychże ścieżkach i w końcu zbytnia ich jednostajność. I trudno się z tymi zarzutami nie zgodzić…
Jednak pomimo tego Horner wciąż pozostaje na topie – jest równie często zatrudniany przez hollywoodzkich reżyserów, jak i słuchany przez wiernych fanów, którzy wciąż mają nadzieję na prawdziwe odrodzenie się ich idola. A z tym coraz trudniej, gdyż kompozytor ten podąża wciąż tym samym, utartym mocno szlakiem i ani myśli wyłączać autopilota, a do tego przecież nie młodnieje i zapewne coraz mniej mu się chce wysilać. I trudno powiedzieć, co będzie dalej, gdyż trzeba mieć na uwadze, iż Horner od ładnych paru lat zatrudniany jest głównie do dramatów i niezbyt rozbuchanych fabuł, które ani na milimetr nie zbliżają go do epickich osiągnięć z przeszłości (co by wymienić tylko "Krull", "Braveheart" czy "Apollo 13"). A kiedy i te mu się czasem trafią ("Troy", "Apocalypto"), to twórca wcale nie wychodzi z nich obronną ręką, komponując ilustracje ledwo sprawdzające się w filmie, a poza nim będące kompletną porażką.
Ja sam jestem raczej fanem starego Hornera – właśnie tego z lat 80 i 90 ubiegłego stulecia, gdzie pokazywał, jak bardzo wszechstronnym i utalentowanym jest twórcą, a swoją muzyką powodował od razu podwyższone tętno – i nawet, kiedy kopiował od siebie (bo ten proceder Horner uprawia od zawsze), to ginęło to w potężnej dawce wyobraźni i wyrafinowania, jakie prezentował. Już od lat nie słyszałem jednak czegoś, co choćby zbliżało się poziomem do tamtych prac i szczerze mówiąc, to gdybym zaczął słuchać Hornera dopiero teraz, to raczej od razu bym go skreślił. "Piękny umysł" był ładny i znośny, ale nic ponadto; "The New World" słuchało się naprawdę dobrze, ale całość była za długa i za nudna, nie mówiąc już o tym, że na każdej linii przegrywała z "The Thin Red Line" – kompozycją do poprzedniego filmu Malicka (i z "Days of Heaven" też, jakby ktoś się pytał ;). Jeszcze bardziej wynudziło mnie nowe "The Life Before Her Eyes", a wojenne "Windtalkers" już porządnie zniesmaczyło; z kolei "The Legend of Zorro", choć dobre, było jedynie wierną kopią "Maski Zorro". I kiedy już traciłem nadzieję, to przyszło mi się zetknąć z "House Of Sand And Fog"…
Nie jest to co prawda wielka, epicka ilustracja, a właśnie kolejny dramat w filmografii kompozytora. Nie ma tu więc monstrualnych, porażających tematów, a całość jest wybitnie stonowana. Sama kompozycja także nie należy już do najnowszych, ale jako że powstała w nowym milenium, toteż na poczet tychże spokojnie można ją zaliczyć. Czym jednak wybija się ponad pozostałe prace tego twórcy z ostatnich lat? Odpowiedź jest prosta i jakże banalna: muzyką. James Horner w końcu napisał coś, co naprawdę pozostaje w słuchaczu, w końcu popisał się znowuż swoją wyobraźnią i talentem i w końcu potrafi nim naprawdę oczarować.
Choć samo wydanie cierpi na dokładnie te same przypadłości, co pozostałe jego dzieła, to muzyka stanowi już zupełnie inną parę kaloszy. Nie jest to co prawda kompozycja łatwa, nie jest to partytura idealna i nie jest to ścieżka dźwiękowa dla każdego, niemniej potrafi porwać słuchacza, gdy ten wejdzie w jej świat odpowiednio głęboko (na moje oko 2-5 przesłuchań powinno odsłonić wszystkie niuanse krążka – tylko na boga, nie po kolei! ;). Mnie konkretnie zauroczyła liryka tej pracy – a jako, że jest to muzyka bardzo delikatna i smutna, toteż tej nie brakuje. Horner naprawdę świetnie gra tu na uczuciach, tak filmowych bohaterów, jak i słuchacza, a utwory takie jak "The Waves Of The Caspian Sea", "Two People" czy "Kathy's Night" (nie będę się szczypał – to zdecydowanie moje ulubione tracki) tylko potwierdzają, iż muzyka ta słusznie była nominowana do Oscara (ostatecznie przegrała z ostatnią odsłoną "Władcy Pierścieni").
Zresztą co ja tu będę kadził – wystarczy, że wysłuchacie tej pierwszej ścieżki, a wrażenia gwarantowane (szczególnie, gdy zamknie się oczy, wtedy można niemal dotknąć tytułowych fal morskich) – to naprawdę piękna, dramatyczna muzyka, napisana z sercem i trafiająca wprost w ludzkie dusze. Szkoda tylko, że na albumie została rozmieniona na drobne i każda kolejna jej odsłona nie robi już takiego wrażenia, a nawet zaczyna porządnie nudzić…
Świetnym uzupełnieniem tej lirycznej strony płyty jest naprawdę niezły i całkiem oryginalny action score. Z oczywistych, fabularnych powodów nie ma go tu dużo ("’This Is No Longer Your House’" i "Break-In" oraz pośrednio pojawia się w monstrualnych "The Shooting, A Payment For Our Sins" i "’We Have Travelled So Far, It Is Time To Return To Our Path’"), ale gdy już jest, to jest interesujący i trzyma w napięciu. To action score inny od tego, co dotychczas Horner reprezentował (mimo iż da się w nim wyczuć ‘kopiuj-wklej’), bo oparty w dużej mierze właśnie o ten liryzm (oraz o mroczną elektronikę). Brakuje tu więc wybuchów rodem z "Clear and Present Danger", ale fascynuje w równym stopniu, co tam, przy okazji stanowiąc pewną odskocznię od tematu przewodniego i – tak potrzebne – zróżnicowanie materiału. Można jedynie żałować, że nie ma go więcej, że się odpowiednio nie rozwinął, ale trzeba się raczej cieszyć tym, co jest.
Kto widział film (i komu on się spodobał), ten będzie wiedział, czego mniej więcej może się po tej ścieżce spodziewać. A ponieważ wyżej napisałem już wystarczająco dużo, a nie chcę, żeby recenzja ta rozrosła się i wynudziła czytelników, jak niektóre hornerowskie albumy, to na koniec proponuję jeszcze szybkie podsumowanie opisywanej pozycji.
Minusy:
– za długa – zamiast trzynastu ścieżek wystarczyłoby osiem, a zamiast siedemdziesięciu minut trzydzieści byłoby jak znalazł.
– zbyt przygnębiająca – mimo pewnej dozy nadziei, jaka pojawia się pod koniec, to wszystko brzmi tu bardzo pesymistycznie i posępnie, co przy wspomnianym czasie trwania jest bardzo uciążliwe.
– zbyt jednostajna – potrafi znudzić, co związane jest tak z dwoma powyższymi podpunktami, jak i z charakterem muzyki, w której co chwila powtarza się dany temat.
– nie jest łatwa – zdecydowanie niewiele osób będzie w stanie docenić ją już po pierwszym odsłuchu, a większość zapewne rzuci w kąt, gdyż jest to płyta wymagająca od słuchacza koncentracji i samozaparcia.
– nierówna – i to bardzo, potężny underscore cholernie daje się tu we znaki, niszcząc co drugą interesującą melodię; naprawdę źle sklecono ten krążek.
– znowu kopiowanie – niestety Horner znowuż ‘nawiązuje’ do innych swoich prac, ze szczególnym wskazaniem na "The Perfect Storm", "Apollo 13" i "Enemy at the Gates" (i zapewne coś jeszcze się znajdzie), choć tym razem wychodzi mu to wyjątkowo dyskretnie.
Plusy:
– emocje – pięknie nakreślone i jeszcze lepiej zaaranżowane, w filmie sprawdza się to świetnie, na płycie trochę gorzej, choć to już nie wina kompozytora, a wydawców.
– potrafi zauroczyć – gdy już przebijecie się przez wszelakie minusy i odnajdziecie to, co Was interesuje, to gwarantuję, że dopadnie Was hornerowska magia.
– liryka – całość jest cudownie liryczna, aż chwyta za serce. Smutne to wszystko, to prawda, ale w muzyce wszystko co smutne jest z reguły naprawdę piękne, a taki właśnie jest "Dom z piasku i mgły’.
– metafizyka – może określenie trochę na wyrost, ale zdecydowanie czuć w tej ścieżce te same wibracje, co przy ilustracjach Preisnera do filmów Kieślowskiego, czy dokonaniach Sakamoto, zdecydowanie ‘coś’ tkwi w tej ścieżce.
– jednak oryginalność – tak, Horner kopiuje sam od siebie, ale robi to naprawdę z dużą gracją i z tych kopii potrafi stworzyć coś świeżego. A przy tym jest to praca, którą naprawdę trudno jednoznacznie sklasyfikować i poddać ocenie – na pewno nie jest to Horner, którego słyszałem wcześniej w takiej formie.
Generalnie minusów jest więc tyle samo, co plusów, ale płyta zasługuje na wysoką notę – już od dawna bowiem (i mówię to z czystym sumieniem) żadna praca Hornera nie wzbudziła we mnie tylu sprzecznych odczuć i żadna tak mnie nie zaintrygowała. No i już dawno James mnie tak nie zafascynował, jak tu.
0 komentarzy