Stephen Daldry to reżyser niepoprawny! Przynajmniej z hollywoodzkiego punktu widzenia. Niby czemu?! – zakrzyknie ktoś z sali – Wszak wyreżyserował trzy filmy i wszystkie zostały obsypane deszczem nagród! W sumie racja. Wyróżniony trzykrotną nominacją do Oscara za najlepszą reżyserię, dwa z trzech jego filmów nominowane były jako najlepsze filmy roku. Gdzie jest niby ta niepoprawność? W ciągu 8 lat wyreżyserował tylko 3 filmy. Pomimo wielu wyróżnień za każdy z nich, pomimo wielkiego sukcesu każdego z nich, Daldry pozostał w cieniu, dając światu jeden film średnio co 4 lata. Sukces w Hollywoodzie zwykle napędza reżyserów, którzy dają się wciągnąć do tej magicznej krainy produkcji masowej. Lecz tu mamy niesamowity przypadek kogoś, kto pomimo wielkiego sukcesu zdecydował się od tego odciąć. "Godziny" są drugim filmem tego reżysera, lecz dopiero pierwszym nominowanym w kategorii najlepszego filmu roku i, jak na razie, jedynym aż tak imponująco "obdarowanym" przez Akademię (9 nominacji).
Podstawą scenariuszową "Godzin" była nosząca ten sam tytuł, wyróżniona nagrodą Pulitzera, powieść Michaela Cunninghama. Sam film, jak i pierwowzór literacki, opowiada historię trzech, pozornie różnych kobiet, które choć żyją w różnych epokach, mają ze sobą więcej wspólnego, niż się początkowo wydaje. Trzy przeplatające się opowieści, o jednym dniu z życia każdej z kobiet, są pretekstem do rozprawy na temat wartości życia, niespełnionych marzeń, o wyrwaniu się z rutyny oraz próbach zapanowania nad rzeczywistością, która rzadko kiedy jest taką, jaką chcemy, żeby była. Virginia Woolf, cierpiąca na zaburzenia psychiczne, rozpoczyna pracę nad swoją najbardziej cenioną powieścią – "Pani Dalloway". Żyjąca w latach 50. Laura Brown, gospodyni domowa i matka, dusząca się w swym pokładanym, idealnym życiu, zaczyna lekturę dzieła Virginii. Clarissa Vaughn jest natomiast swojego rodzaju nowoczesną panią Dalloway, pozornie trzymającą rzeczywistość w ryzach, lecz jednak wbrew jej wysiłkom zwyczajnie się rozpadającą. Ta przejmująca historia była świetną okazją do stworzenia niezapomnianych kreacji aktorskich – i tak się stało. Nicole Kidman (Oscar za rolę pierwszoplanową), Meryl Streep, Julianne Moore oraz Ed Harris dali z siebie wszystko, uwiarygodniając całą opowieść do tego stopnia, że widz całym sobą wczuwa się i przeżywa przebieg akcji.
Pierwotne plany uwzględniały angaż Stephena Warbecka jako kompozytora, lecz później nieoczekiwanie zrezygnowano z jego usług, pozostawiając następcy niewiele czasu na stworzenie nowej partytury. Cunningham wziął we własne ręce losy oprawy muzycznej i przeforsował kandydaturę cenionego przez siebie mistrza minimalizmu. Tak oto Glass postawiony został w stresującej sytuacji, gdzie czując na plecach sapanie producentów i ciężar krótkiego terminu, podjął się komponowania. Z tego powodu nie powinny dziwić wyraźne nawiązania do jego poprzednich dzieł (przearanżowane "Metamorphosis Two "w "Escape!" czy też fragmenty "Newcastle March" z opery "Satyagraha" w utworze "The Kiss"). O dziwo ta wiedza w żaden sposób nie umniejszyła w moich oczach wartości tej ścieżki.
Dominującym elementem tej partytury jest fortepian. To właśnie na nim odtwarzane są subtelne i delikatne tematy, które z wirtuozerską precyzją wygrywa Michael Riesman. Nie można także zapomnieć o swoistym gruncie, zwiewnym podłożu, zapewnianym przez smyczkowy Lyric Quartet. Połączenie fortepianu z zapętlającymi się skrzypcami sprawia, że muzyka idealnie oddaje melancholijny nastrój panujący w filmie oraz poczucie beznadziei, które towarzyszy bohaterom przez cały seans. Lecz jednak tymi najbardziej gęstymi, najbardziej przygnębiającymi są trzy utwory, w których fortepian ustępuje kwartetowi. Na myśli mam tu niezwykle przejmujący utwór "The Poet Acts", który wprowadza temat przewodni i już na wstępie uświadamia nas, jakie emocje i nastrój towarzyszyły będą nam podczas odsłuchu tego krążka. Pozostałe dwa, to – jednak kalibrowo lżejsze – "For Your Own Benefit" oraz "Vanessa and the Changelings".
Partytura pozornie wydająca się być bardzo statyczną, jest jednak dzięki fortepianowi odpowiednio dynamizowana. Umiejętne, glassowskie operowanie dynamiką pozwoliło nam cieszyć się tak zachwycającymi utworami, jak "Morning Passages", "The Hours" czy też wcześniej już wspominane "Escape!", będące jedynie odrobinę zmienioną wersją "Metamorphosis Two". Powiem szczerze, że lifting wyszedł temu utworowi na dobre, gdyż pierwowzór nie miał takiej siły oddziaływania, jaką nabrało "Escape!" po wprowadzeniu odrobinę bardziej "drapieżnego" fortepianu. "Metamorfoza" była zdecydowanie łagodniejsza – wolę wersję z "Godzin".
Podczas słuchania płyty warto zwrócić jeszcze uwagę na "I’m Going to Make a Cake" z niezwykle interesującym zjazdem po oktawach, który staje się niejako tematem ciasta / pieczenia / przyjęcia / Laury (niepotrzebne skreślić). Będąc przy Laurze Brown, wspomnieć można o utworze "Tearing Herself Away" – niezwykle dramatycznej pozycji, w której obecny jest złowieszczy fortepian, podpierany niezwykle falującymi frazami smyczków. Miodzio! O ile dramat może taki być. W połączeniu z obrazem oraz wiedzą na temat bohaterki, całość robi piorunujące wrażenie.
Partytura zdaje się być jak na razie idealna, piękna i wspaniała. Tak jednak nie jest. Jej głównym mankamentem jest monotematyczność. Utwory są do siebie bardzo podobne. Ścieżka jest na tyle jednolita i zwarta, że większość słuchaczy włączy płytę, zajmie się czymś, obudzi na fortepian z "Tearing Herself Away", popadnie w letarg, zostanie zaskoczona atakiem fortepianowym z "Escape!" i przez to zauważy także pozycję "The Hours". A i tutaj, po zakończeniu utworu przez dłuższy czas może rozbrzmiewać cisza wkoło nieświadomego końca płyty słuchacza. Nie można było się jednak ustrzec wspomnianej monotematyczności. Czemu? Ano temu, że montaż filmu wymógł (przynajmniej moim zdaniem) stworzenie jednego tematu i zbudowaniu wokół niego wielu wariacji. Idealnym przykładem może tu być tu scena ukazująca kobiety z samego ranka. Gdyby dla każdej wprowadzić inny temat, zrobiłby się taki bajzel, że nie dałoby się tego słuchać. Jednak prawdziwym powodem, według mnie, były historie opowiedziane w filmie. Gdyby Glass zdecydował się tu na trzy różne tematy (do tego wzięte jeszcze w ramy czasowe lat 20, 50-ych i współczesności), przekaz filmu zatarłby się, stając się nieczytelny. Skoro przekaz ukryty jest w trzech różnych historiach, to nie ma sensu dalej go rozbijać, wprowadzając więcej dystraktorów w postaci kolejnych tematów.
"Godziny" to chyba najbardziej doceniona praca w karierze Philipa Glassa – nominowana do Oscara, Złotego Globu, zdobywczyni BAFTA… A czy każdemu się spodoba? W filmie pewnie i tak, lecz na płycie tylko cierpliwym wybrańcom. Ludziom, którzy cenią spokój, harmonię, lubią minimalizm i dają się Glassowi z łatwością wprowadzić w hipnotyczny stan, w którym wybaczą mu mankamenty tej pracy. Poszukiwaczom fajerwerków, przełomowych rozwiązań i zaskakujących instrumentariów radzę szukać gdzie indziej.
0 komentarzy