Jakieś 3 lata temu przy okazji "Wysypu żywych trupów" angielskie trio w składzie Edward Wright, Simon Pegg i Nick Frost szydziło sobie z filmów traktujących o Zombie. Teraz ci sami panowie na warsztat wzięli sensacyjne produkcje gatunku "buddy movie" prezentując równie, a może i nawet bardziej zwariowaną komedię "Hot Fuzz – Ostre Psy". Miłośnicy brytyjskiego humoru, sporej dawki sensacji i szczypty horroru z pewnością zasmakują w tym swoistym hołdzie dla popcornowego kina, do którego twórcy "Hot Fuzz" pałają ogromną miłością.
Już przy okazji "Wysypu…" filmowcy pokazali, że mają nosa, a raczej ucho, do doboru piosenek mających ubogacać film. Tak jest i w tym wypadku. Soundtrack z "Hot Fuzz" to przede wszystkim masa piosenek, które składają się na mały, subiektywny przegląd brytyjskiego rocka i popu od lat ‘60 ubiegłego stulecia, aż do czasów współczesnych. Nie wszystkie piosenki wydane na albumie Universal/Island znalazły się w filmie, jednak z pewnością każda z nich i wiele więcej towarzyszyło twórcom "HF" już przy pisaniu scenariusza, wstrzykując odpowiednią dawkę inspiracji. O tym jak dużą wagę twórcy przywiązują do muzycznej strony swoich produkcji niech świadczy fakt, że główny bohater "Ostrych Psów" – Nicolas Angel został tak właśnie nazwany w podzięce dla Nicka Angela, który nadzorował dobór muzyki w obydwu filmach.
Tym razem jako mieszkańcy Europy nie możemy się czuć pokrzywdzeni, bo to nasze wydanie albumu jest bogatsze o 8 pozycji od tego z Ameryki i Kanady. Z drugiej strony każdy posiadacz albumu musi czuć się pokrzywdzonym przez wydawcę, który nie wiedzieć, czemu postanowił poprzeplatać wszystkie piosenki dialogami z filmu. Posunięcie fatalne, wręcz frustrujące i, co tu dużo mówić, zarzynające potencjał, jaki miał w sobie ten materiał. Płytka mogłaby być smakowitą i cenną dla kolekcjonerów składanką, a w takim wypadku z tego nici. Mniejszym złem byłoby oddzielenie dialogów od piosenek, tak stało się jednak tylko w dwóch przypadkach: tracków 10 i 20. Niestety płyta sprawia wrażenie jakby chciano nam za jej pomocą sprzedać nie muzykę, a sam film, co jest bez sensu gdyż raczej każdy, kto krążek nabył widział już film i taka reklama nie jest mu potrzebna.
Przejdźmy jednak do samych piosenek. Ogólnie pozostawiają one bardzo pozytywne wrażenie, będąc miłą dla ucha i ducha kompilacją. Na pierwszy plan wysuwają się: "Goody Two Shoes" Adam Anta z czołówki filmu, "Village Green Preservation Society" zespołu The Kinks, "Dance with the Devil" mistrza perkusji Cozyego Powella i "Fire" w wykonaniu The Crazy World of Arthur Brown, a to za sprawą ich perfekcyjnego oddziaływania w połączeniu z obrazem. Na albumie znajdziemy oczywiście więcej świetnych kawałków, że wspomnę jeszcze o "Sgt. Rock (Is Going to Help Me)" XTC, "Night of Fear" The Move i "I Can't Control Myself" The Troggs. Jeden utwór – "Solid Gold Easy Action" znajdziemy zarówno w oryginalnej wersji formacji T.Rex jak i jako cover stworzony przez współczesną gwiazdę brytyjskiego indie rocka "The Fratellis".
Oczywiście jest też trochę gorszych momentów. Jak dla mnie kiepsko wypada Robert Rodriguez ze swoim "Avenging Angel"- racja, jest to parodiowanie samego siebie, ale kawałek jest tak toporny, że nawet chociaż trwa ledwo pół minuty to ciężko jest go przyswoić. Przegadany jest remix melodii Johna Erica Alexandra znanej ze zwiastunów "Zabójczej broni", tutaj zatytułowany "Lethal Fuzz". Najgorszym momentem płyty jest dla mnie napisany na potrzeby filmu kawałek "Here Come the Fuzz" – masa hałasu w stylu Jimi’ego Hendrixa, tyle, że nie tej klasy.
Czas powiedzieć coś o oryginalnej muzyce napisanej do filmu przez "faceta od Bondów" – Davida Arnolda. Kompozycje Anglika są dwie, otwierają i kończą płytę. Początkowe "Theme from Hot Fuzz" daje niezłego kopa. Przesadnie bombastyczny action score będący parodią ścieżek spod znaku Media Ventures i Jerrego Bruckheimera ma w sobie potężnego powera. Niestety z drugim utworem Arnolda wiąże się kolejny ogromny minus albumu. A jest nim, niezbyt sprytnie, zamykająca całość płyty 23 minutowa suita – prawdziwy moloch, który prosi się tylko o pominięcie podczas odsłuchu.
W filmie partytura sprawuje się znakomicie dopełniając groteski sytuacji i potęgując jego wartość komiczną. W połączeniu z obrazem Wrighta muzyka ta sprawia wrażenie wszystkiego, co najgorsze w soundtrackach rodem z Hollywood – mamy momenty przesadnie dramatyczne i ckliwe, a także chaotyczne i głośne fragmenty akcji oraz ograne horrorowe muzyczne chwyty. Obdarta z tego komicznego zacięcia, jakie gwarantuje jej film, muzyka ta robi zupełnie inne wrażenie. Słuchając albumu zauważamy, że to, co potęgowało skurcze brzucha na seansie jest, tak naprawdę zlepkiem muzyki, którą uwielbiamy. Jak już wspomniałem muzyka akcji to przede wszystkim pstryczek w nos stylowi MV. Suita Arnolda splata ze sobą ponadto fragmenty "Zabójczej broni" Kamena z charakterystyczną gitarą Erica Claptona, perkusyjne brzmienie rodem z przełomowego "Czarnego Deszczu" Hansa Zimmera, gitarowe solówki w stylu Herolda Faltermeyera (autora muzyki do "Gliniarza z Beverly Hills" i "Tango i Cash"), potężne chóry w klimacie "Omena" Goldsmitha i w końcu co nieco z "Bondowego" podwórka samego Arnolda. Niestety przebrnięcie przez ten utwór jest nie lada wyczynem. Gdyby tylko rozłożyć to na kilka odrębnych kawałków, a nie wpychać wszystkiego do jednego wora…
Podsumowując: Soundtrack z "Hot Fuzz" to muzyka bardzo dobra, ale bardzo źle wydana. Wklejone w piosenki dialogi z filmu i upchanie 90% score w jedną, ponad 20 minutową suitę nie pozwalają w pełni cieszyć się tym albumem. Sama muzyka zasługuje na mocne 4 nutki, ale jej fatalne wydanie obniża ocenę do 3. Soundtrack straconej szansy.
0 komentarzy