Recenzja muzyki ilustracyjnej Thomasa Newmana już od dawna wisi na stronie. Z różnych jednak przyczyn brakuje w niej kilku słów o składance piosenkowej, która dopełnia film. Niniejszy tekst jest więc krótkim aneksem, do którego niezbyt mi się zresztą śpieszyło, bo i nie gustuję specjalnie w podobnych tworach, z podtytułem „from and inspired by”.
Składanka z „Zaklinacza koni” okazała się być jednak całkiem przyjemnym, nawet jeśli lekko nużącym doznaniem, z jednym, ale za to bardzo ważnym elementem filmu Roberta Redforda, którego tak brakowało mi na płycie ze scorem. Chodzi rzecz jasna o piosenkę promującą, którą – podobnie jak w przypadku „Skyfall” – niesłusznie oddzielono od muzyki ilustracyjnej. Piękna, nastrojowa ballada „A Soft Place To Fall” w wykonaniu Allison Moorer zgrabnie uzupełnia ilustrację Newmana, stanowiąc bez wątpienia jeden z najjaśniejszych punktów nie tylko płyty od MCA, ale i całej ścieżki dźwiękowej. Była ona zresztą słusznie nominowana do Oscara i Złotego Globu, w obu przypadkach ustępując finalnie hitom z kina animowanego.
Nijak nie umniejsza to jednak jej jakości, która jest na tyle wysoka, że reszta płyty nie może się już niestety z nią równać. Składanka ta jest zresztą, co oczywiste, do cna przesiąknięta muzyką country/folkiem, do których trzeba mieć przekonanie. Tym samym – poza może jeszcze dwoma innymi kobiecymi wyznaniami miłości w postaci „Still I Long For Your Kiss” i „Leaving Train”, do jakich też potrzeba odpowiedniego nastroju – charakterystyczne zawodzenie oraz proste, częstokroć bliźniaczo podobne do siebie brzmienie i instrumentarium (gitara i skrzypki to podstawa) nie każdemu przypadnie do gustu. Część słuchaczy kilka fragmentów może wręcz irytować – jak otwierające album, osobliwe „Cattle Call” Dwighta Yoakama, który nie stroni także od aktorstwa; czy wyjątkowo nudne „Me and The Eagle”. Odbiór poszczególnych piosenek będzie więc zależeć bardziej od osobistych preferencji i aktualnego humoru, aniżeli znajomości i uwielbienia dla filmu, gdyż jedynie kilka z zamieszczonych tu utworów pojawia się w nim – i to z reguły na moment, gdzieś w tle.
Jeśli więc nie macie nic przeciwko leniwym, nieco swojskim klimatom amerykańskiej prerii, wtedy śmiało możecie sięgać po opisywaną tu pozycję, na której znajdziecie wszak sporo (u)znanych gwiazd gatunku. A jeśli życie kowboja nie jest Waszym konikiem, to podejrzewam, iż ten niespełna 50-minutowy krążek, wypełniony monotematycznymi przyśpiewkami o jednolitej, spokojnej atmosferze będzie zwykłą stratą czasu.
P.S. A TU znajduje się spis wszystkich utworów źródłowych wykorzystanych w filmie.
0 komentarzy