Amerykanie kochają sport, zwłaszcza swoje narodowe dyscypliny – futbol amerykański, hokej, baseball oraz koszykówkę. Ile filmów o tych sportach powstało? Nie umiem tego zliczyć, a wiele z nich w Ameryce ma status dzieł kultowych. Jednym z takich filmów jest „Mistrzowski rut” Davida Anspaugha z 1986 roku. Wydawałoby się banalna historia małomiasteczkowej szkolnej drużyny koszykówki prowadzonej przez nowego, charyzmatycznego trenera nie jest w stanie niczym zaskoczyć. A jednak. Reżyser potrafi poruszyć swoją prostotą, nostalgicznym, małomiasteczkowym klimatem, dynamicznym tempem oraz kapitalnymi rolami Gene'a Hackmana i Dennisa Hoppera. Mimo upływu lat, jest to jeden z najlepszych filmów sportowych jakie Matka Ameryka spłodziła.
Złego słowa nie jestem w stanie powiedzieć też o muzyce. Jej autorem legendarny Jerry Goldsmith, dla którego był to początek współpracy z Anspaughem. Kompozytor już wtedy cieszył się sporym uznaniem fanów ceniących jego warsztat oraz tematykę. Czasami wykorzystywał w swoich pracach elektronikę, jako pewien element tła i wsparcie dla orkiestry. „Hoosiers” te proporcje odwraca. Jest to score niemal w całości zbudowany na syntezatorach Yamaha, z Węgierską Orkiestrą Opery Miejskiej na dalszym planie.
Ścieżkę pierwotnie wydał Polydor w 1987 roku (w Europie dystrybucja That's Entertainment Records, pod tytułem „Best Shot”), proponując 40 minut materiału. Trzy lata temu wznowienia dokonała natomiast Intrada, wypuszczając pod wodzą Douglasa Fake’a kompletną, zremasterowaną muzykę z filmu, oferującą aż 20 minut ilustracji więcej, przy zachowaniu ekranowej chronologii.
Album otwiera 4,5-minutowa suita, pokazującą z czym będziemy mieli do czynienia. Przewijają się tu dwa tematy, stanowiące szkielet całej pracy. Początek związany jest z samą grą – mocne uderzenia perkusji wespół z kotłami oraz bardzo delikatne klawisze narzucają dynamiczne tempo, by w połowie (dokładnie ok. 2:27 min.) kompletnie zmienić nastrój. Perkusja nadal podtrzymuje tętno, jednak klawisze wprowadzają drugi, spokojniejszy temat zwycięstwa, nadając bardziej podniosły charakter klawiszowej imitacji smyczków oraz bijącego od nich ciepła. Do stworzenia perkusyjnego rytmu maestro wykorzystał sprytny patent – dźwięk odbijającej się od drewnianego parkietu piłki koszykowej, który przerobił na kilka sposobów, zależnych od odległości nagrania całego efektu.
Po suicie przychodzi czas na niedostępne wcześniej „Main Title…”, czyli temat związany z wygraną lub (bardziej narzucający się ze względu na scenerię) z miasteczkiem Hickory. Elektronika jest tutaj bardzo łagodna i działa niemal jak duch, a elegijna trąbka wspierana przez wyciszone smyczki oraz bas tworzy bardzo melancholijno-nostalgiczny klimat. Słuchając tego motywu – przejętego pod koniec przez symfoniczne skrzypce – robi się przyjemnie na sercu. Później jeszcze parę razy się on przewinie (długie „You Did Good” o zmiennym tempie i elegancko wplecionymi werblami; wyciszone „Chester”).
Drugi temat, też znany ze suity, odwołuje się do rozgrywek. Pierwszy raz samodzielnie pojawia się w „First Workout” (scena pierwszego treningu), gdzie poza delikatnymi wejściami fletów mamy obowiązkową, acz tym razem powolną elektroniczną perkusję. W podobnym tonie jest też dynamiczne, mroczne „Get It Up” (czuć presję upływającego czasu), utrzymane w stylistyce Americany „The Pivot” (uderzenia perkusji, podniosłe smyczki, dęciaki oraz cymbałki), a także orkiestrowa aranżacja z „Free Shot”. Trzeci motyw pojawia się w scenach wszelkiego rodzaju rozmów i jest modyfikacją tematu pierwszego. Jest on reprezentowany przez łagodne „No More Basketball” (delikatne smyczki i flety), „Someone I Know”, „Empty Inside”, czy wyciszone „Town Meeting” z syntetycznymi fletami.
Jedynym odstającym od reszty utworem, z którego można było zrezygnować, to „The Gym” – stonowane i spokojne granie, towarzyszące naszym bohaterom przed finałowym meczem. Flety, elektroniczne smyczki i… tyle, a dzieje się tutaj naprawdę niewiele. Z kolei sam finał sprowadza się do aż 15-minutowego „The Finals”, gdzie precyzyjnie budowane jest napięcie (wolne uderzenia perkusji i smyków, elegijna trąbka), a tempo z minuty na minutę przyspiesza, by pod koniec wystrzelić zwycięską fanfarą na pełną orkiestrę i wyciszyć się całkowicie.
„Hoosiers” przyniosło Goldsmithowi czternastą nominację do Oscara i nie wywołuje to we mnie zdziwienia. To pierwszy taki przypadek, gdy muzyka elektroniczna w filmie nie toczącym się w przyszłości idealnie współgra z tym, co dzieje się na ekranie i nie wywołuje poczucia sztuczności. Syntezatory z orkiestrą wchodzą tu w idealną symbiozę, co nie zawsze się potem udawało. Dodatkowo wydanie Intrady imponuje zarówno czystością dźwięku, jak i bogatą zawartością. Słusznie zrezygnowano w nim z wersji alternatywnych, a jedyną ważniejszą wadą jest powtarzalność tematów. Nie jest to jednak w stanie odebrać mocy tej pięknej i poruszającej pracy. Jedno z największych osiągnięć Goldsmitha – bez dyskusji.
Klasyka. Wznowienie także na plus, bo fajnie rozszerzono i jeszcze lepiej odświeżono materiał.