Kiedy wydawałoby się, że nic nowego o Dzikim Zachodzie nie da się opowiedzieć, Tommy Lee Jones zaskakuje. Jego trzeci film, „Eskorta”, to historia samotnej kobiety, która w towarzystwie szemranego wisielca odwozi trzy chore psychicznie kobiety z Nebraski do Iowy. Nie jest to stricte western, ale poruszający i pełnokrwisty dramat z pięknymi plenerami oraz świetnymi rolami samego reżysera, jak i Hilary Swank.
Trudno też jest coś złego powiedzieć o warstwie muzycznej, za którą odpowiada nadworny kompozytor Jonesa – Marco Beltrami, który otrzymał wolną rękę w tworzeniu takich innowacji, jakie mu się podobały. A więc tak samo, jak film nie jest do końca westernem, tak i muzyka nie jest jednoznacznie kowbojska.
Włoch wpadł na pomysł, by ilustracja była niczym wiatr – poruszająca się przez trawy, równiny, bezkresne widnokręgi. Aby tego dokonać, razem ze swoim współpracownikiem, Buckiem Sandersem, zbudowali szereg unikalnych instrumentów, jak eolska (czyli właśnie napędzana wiatrem) harfa, oparta na starym pianinie ze strunami zawieszonymi 175 stóp (czyli ponad pięć metrów) na wzgórzu, przy studiu w Malibu i przywiązanym do zbiorników wodnych. W ten sposób Beltrami mógł ‘dostroić wiatr’ i nagrać dźwięk albo zagrać na klawiszach fortepianu, bądź przechwytując drgania przewodów przechodzących przez hydrofony umieszczone w zbiornikach.
Dodatkowo instrumentarium rozszerzono o tzw. slide guitar – stworzone przez Sandersa do nietypowego zawodzenia oraz zdolne do zmiany tonów na wszelkie możliwe sposoby. Jest również mały zespół składający się z kwartetu smyczkowego, różnego rodzaju gitar, mandoliny, banjo, a także pochodząca z przełomu XIX i XX wieku harmonijka ręczna. Jest to zatem jedna z najbardziej nietypowych ścieżek dźwiękowych, z jakimi miałem do czynienia.
Trudno mówić tutaj o jakiejś konstrukcji tematycznej, gdyż jest tylko jeden motyw krążący po całej ścieżce. Związany jest z Mary Bee i pojawia się juz w „Main Title” – najpierw prowadzony przez harfę wiatrową, która przekazuje pałeczkę pięknym solówkom skrzypiec Belindy Broughton, które pod koniec ustępują dźwiękom fortepianu oraz grupie smyczków.
Reszta score'u opisuje podróż Mary oraz zmuszonego Briggsa. Część utworów nie jest pozbawiona piękna – refleksyjne „Bathtime”, bardziej angażujące „It's Abaodoned” czy delikatne i ciepłe „Entering Town”. Zdarza się też rozbicie kompozycji przez wprowadzenie pojedynczego instrumentu czy subtelnie wpleciony akord tematu przewodniego („Onto the Ferry”, filozoficzne „Wild Haiku”). Pojawia się również drugi, pełen nadziei motyw, odnoszący się do honorowego przyrzeczenia w wypełnieniu zadania („River Crossing”, „Travel Montage” czy „End Credits”).
Beltrami nie zapomina też o niepokojącej dramaturgii – jak w szorstkim „Newborn”, nerwowym action score w „Sod Buster” (szybkie dźwięki skrzypiec oraz gitar), posępnym „Pawnee” i „I'll Be Back Directly” (gwałtowne uderzenia perkusji) lub, najbardziej przerażającym ze stawki, „Cuddy Lost”, gdzie temat głównej bohaterki wywołuje wręcz strach, a kończy się… podmuchem wiatru.
„The Homesman” nie należy do łatwych w odbiorze ścieżek, głównie ze względu na swój mroczny i niemal depresyjny klimat. Jedno nie ulega wątpliwości – świetnie współgra ona z filmem. Poza nim także wypada naprawdę dobrze (wydanie i montaż są bez zarzutu), przypominając nieco dokonania Nicka Cave'a na celuloidowym polu. To zdecydowanie jedna z najciekawszych prac w dorobku Włocha, do której będę często wracał.
Solidna praca, trochę za mocno oparta na jednym motywie, ale dobrze odnajduje się w konwencji obrazu.