Pod wieloma względami „Homeboy” stanowi preludium dla późniejszego sukcesu Mickeya Rourke'a w „Zapaśniku”. W obu tych filmach mamy bowiem do czynienia z podobnymi, ledwo wiążącymi koniec z końcem bohaterami, o destrukcyjnym stylu życia oraz z bliźniaczą fabułą, oscylującą wokół niszczenia przeciwnika na ringu. Różnica polega praktycznie jedynie na tym, że w „Swoim chłopaku” Rourke (odpowiadający także za skrypt) jest młody i wciąż ma przed sobą szansę na lepsze życie.
Słychać to także w muzyce, również zbliżonej, lecz stojącej w opozycji do późniejszej ilustracji Clinta Mansella. Zamiast refleksyjnych, leniwych dźwięków zwieńczonych smutną balladą o protagoniście, dostajemy dużo agresywnych, gitarowych riffów zmiksowanych z różnej maści tanecznymi piosenkami, przy jakich nasz bohater okazjonalnie sobie szaleje. Za rzeczone riffy odpowiada legenda rocka – Eric Clapton, dla którego nie było to pierwsze spotkanie z filmem na kompozytorskim stołku, choć gdyby nie przyjacielskie koneksje, to pewnie by na nim nie usiadł.
Clapton korzysta tu zresztą wydatnie z pomocy kumpli, wobec czego „Homeboy” nie stanowi jego w pełni samodzielnej pracy. Słychać co prawda, że to rockman odpowiada za człon melodii przewodniej, jak i większość muzycznej wizji, jednak czuć tu także rękę faktycznego kompozytora, Michaela Kamena, z którym Clapton współpracował od lat na różnych płaszczyznach, nie tylko tej kinowej. Co ciekawe, choć Kamen wymieniony został w napisach filmu (nieco mniejszą czcionką, ale jednak), to na okładce płyty widnieją już tylko personalia Claptona…
W przeciwieństwie do przytoczonego już „Wrestlera”, tutaj muzyka nie stanowi już takiego anonimowego tła, zaznaczając się na ekranie wyraźnie – chociażby podczas czołówki, w której Clapton raczy nas całkiem charakterystycznym motywem na gitarę i perkusję. Łagodna, acz niepozbawiona drobnego pazura melodia staje się szybko znakiem rozpoznawczym tej produkcji i będzie wielokrotnie ‘katować’ odbiorcę w różnorakich aranżacjach, aż do tytułowego apogeum tej ścieżki dźwiękowej.
Pozostały materiał jest już bardziej anonimowy, chociaż nuty takie, jak chropowato-romantyczna „Dixie”, optymistyczne „Country Bikin'”, luzackie „Party” czy – bodaj najlepsze na krążku – „Training” (tytuły wszystkich ścieżek mówią zresztą wszystko) mogą się podobać. W pamięć jednakże nie zapadają, szczególnie w towarzystwie znacznie bardziej atrakcyjnych brzmieniowo, wspomnianych już piosenek.
O wiele łatwiej jest zresztą ‘wynieść’ z filmu radosne „I Want To Love You Baby”, niż jakikolwiek temat proponowany przez Claptona i s-kę. Nie jest to zła ilustracja – nieźle radzi sobie w medium, do jakiego powstała. A i poza nim, na całkiem zgrabnej płycie nie będzie to czas w pełni stracony. Trudno jednak gorąco polecić recenzowany album, gdyż nawet zagorzali miłośnicy Erica znajdą w jego dyskografii sporo ciekawszych tytułów. O fanach Kamena nie wspominając…
P.S. Na płycie zabrakło jeszcze dwóch utworów źródłowych – „Mercy” Steve’a Jonesa oraz broadwayowskiego „Fine and Dandy”.
0 komentarzy