Ostatnie minuty życia Jimmy’ego Hoffy to, obok zabójstwa JFK, bodaj jedna z najbardziej nośnych i kontrowersyjnych teorii spiskowych XX wieku. Niestety, solidna i dość wierna wydarzeniom historycznym biografia Danny’ego DeVito bynajmniej nie daje nam jednoznacznych odpowiedzi, a jej zakończenie, jakkolwiek możliwe, jest pod wieloma względami mocno dyskusyjne. Trudno polemizować jednak z kilkoma niezaprzeczalnymi atutami owej produkcji, do których z pewnością zaliczają się m.in. zdjęcia i kolejny popis aktorski Jacka Nicholsona oraz muzyka Davida Newmana.
Dla obu panów było to już trzecie z rzędu i bynajmniej nie ostatnie spotkanie. „Hoffa” dobrze zresztą obrazuje, czemu Newman został nadwornym kompozytorem u DeVito. Panowie świetnie się bowiem uzupełniają. Co prawda filmy małego, krępego komika – abstrahując od ich wizualnego wyrafinowania, widocznego chyba najlepiej właśnie w tym filmie – nigdy nie były ani przesadnie skomplikowane od strony ilustracyjnej, ani też wielce eksperymentatorskie, tudzież nowatorskie, lecz mimo to wymagały odpowiedniego podejścia od kompozytora, wgryzienia się w ich strukturę i tematykę. I Newman doskonale zdaje się to wyczuwać, gdyż jego partytury są niemal dokładnym odzwierciedleniem filmów, do których powstają – to klasyczne granie, które absolutnie nie wyróżnia się formą i stylem (zwłaszcza w dzisiejszej dobie), ale jest za to mocne tematycznie i spełnia swe zadanie z nawiązką.
I taki jest właśnie „Hoffa”. Film pod wieloma względami podobny do „JFK” Stone’a, z tym wyjątkiem, że DeVito rezygnuje w nim ze wstawek archiwalnych i swobodnie kształtuje fakty na rzecz kinowej historii (czego dowodem choćby jego wcielenie się w fikcyjnego przyjaciela Hoffy, Bobby’ego Ciaro). Mamy do czynienia z poważnym, wielowątkowym kinem, ukazującym zarówno wielkie postaci, jak i wydarzenia z historii USA. Newman serwuje więc równie poważną, odrobinę smutną, ale i stosownie patetyczną muzykę na pełną orkiestrę, z której nie boi się robić użytku. Co prawda w wielu momentach ilustracja stanowi odpowiednio stłumione, zauważalne, lecz nienachalne tło, to jednak bez problemu potrafi wryć się w świadomość widza, wzmagając siłę i emocjonalność kolejnych scen, a całej fabule dodając zarówno rozmachu, jak i dramaturgii.
I podobnie, jak Williams w „JFK”, tak i tu Newman z chęcią sięga po sekcję dętą z samotną trąbką na pierwszym i długimi pociągnięciami smyczków na drugim planie, co skutkuje podobną podniosłością tematu głównego. Jednak w przeciwieństwie do mocno pomnikowych i jednocześnie refleksyjnych nut Big Johna, temat od Davida jest jakby bardziej przyziemny, co świetnie oddaje charakter samego Hoffy – człowieka z ulicy, który nawet u szczytu kariery wszystko robił sam i nie bał się pobrudzić. Oddziaływanie obu tematów uważam jednak za porównywalne – ‘skromność’ i szczerość tematu Hoffy bynajmniej nie zabija jego należytej dostojności i rozbuchania. Jest to zresztą temat naprawdę mocny, pamiętny i robiący ogromne wrażenie. I chyba obaj panowie D. byli tego świadomi, gdyż owinęli wokół niego praktycznie całą ilustrację – zarówno w filmie (a nawet w trailerze tegoż), jak i na albumie pojawia się niezwykle często, choć przy tym wystarczająco rzadko, by nie stracić wydźwięku.
Tym większa szkoda, że album, w przeciwieństwie do filmu, niemal od razu odsłania wszystkie karty, stając się tym samym mocno nierównym i przez to nie do końca satysfakcjonującym krążkiem. Płytę rozpoczyna bowiem kapitalna suita z… napisów końcowych, która prezentuje słuchaczowi całe dobrodziejstwo inwentarza w ośmiu minutach. I choć w dalszej części albumu usłyszymy jeszcze parę mocniejszych i ciekawszych fragmentów (drugie w kolejce „RTA Riot & Wake”, wspomniana muzyka z trailera, druga połowa „Billy Flynn” czy też „Meeting The Mafia”), to jednak wraz z kolejnymi minutami emocje nieco opadają, a niewiele ponad 40-minutowa kompozycja zaczyna rozmieniać się na drobne i niestety także nużyć – zwłaszcza, że każdy kolejny utwór w taki czy inny sposób czerpie z tematu przewodniego. Oczywiście w dzisiejszej dobie odpowiednie ustawienie tracklisty nie stanowi większego problemu (w czym pomagają także klarowne nazwy poszczególnych ścieżek), lecz nie zmienia to faktu, że w kwestii albumowej producenci zwyczajnie dali ciała.
Nie będę jednak wielce krytyczny – wszak dobrze, że album w ogóle wydano, a te czterdzieści parę minut to, było nie było, adekwatna prezentacja ilustracji do prawie dwu i pół godzinnego fresku. Muzyka jest zresztą wystarczająco solidna, żeby spokojnie przeboleć jej specyficzną jednostajność i okazjonalny, a przy tym niezbyt męczący underscore. Sam temat główny jest natomiast na tyle potężny, aby rozważyć nawet zakup płyty (dostępnej już raczej z drugiej ręki, lecz niezbyt drogo). Warto.
P.S. Charakterystyczną nutę z filmu użyto m.in. także w trailerach następujących produkcji: „Bad Girls”, „City Hall”, „First Knight”, „Forrest Gump”, „Frequency”, „Heaven & Earth”, „L.A. Confidential”, „Moll Flanders”, „Price of Glory” oraz „Quiz Show”.
0 komentarzy