Przygody dzielnego Bilba Bagginsa nabierają tempa. Należy traktować to bardzo dosłownie. W drugiej części „Hobbita” bohaterowie znacznie więcej biegają i walczą, co, ogólnie rzecz biorąc, wychodzi filmowi na dobre. Na końcu jest też pierwszorzędny smok, co stanowi miłą odmianę po obrzydliwych pająkach i mocno już ogranych orkach.
O ile więc film „Pustkowie Smauga” plasuje się o oczko wyżej od swojego poprzednika, tak ze ścieżką dźwiękową sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Kolejna wizyta Howarda Shore’a w Śródziemiu przynosi bowiem słuchaczowi równie wiele satysfakcji, co rozczarowań.
Początek jest fatalny. Ucieczce Bilba i jego kompanii spod Gór Mglistych, wizycie w domu Beorna, wreszcie przedzieraniu się przez Mroczną Puszczę towarzyszą najgorsze utwory, jakie Shore kiedykolwiek napisał na potrzeby tolkienowskiego świata. Stanowią zasadniczo ponury, mocno przywiązany do obrazu underscore. Przebrnięcie przezeń jest trudne, wymaga sporo dobrej woli i cierpliwości. Co prawda zdarzają się niezłe pomysły (gęste od tajemniczych głosów i dźwięków fragmenty „Mirkwood”), ale zasadniczo po pierwszych kilkunastu minutach słuchacz ma prawo czuć się wymęczony muzyką nie mniej, niż krasnoludy starciem z pająkami.
Na szczęście im dalej od Mrocznej Puszczy, tym lepiej, chociaż nim się ją na dobre opuści, pojawia się być może największy dla „Pustkowia Smauga” zgrzyt. Zasadniczo cały soundtrack do filmu opiera się na trzech filarach. Pierwszym jest sama podróż krasnoludów, drugim ich mroczni przeciwnicy, trzecim zaś nowe ludy, z którymi się spotykają. Wśród tych nowych ludów prym wiodą leśne elfy. Shore przypisał im jeden porządny temat, mający rodzaj magii z Lorien (zwłaszcza w wersji chóralnej), ale i ciekawą niejednoznaczność, którą dobrze słychać w kawałkach zaskakująco, jak na elfy, mrocznych („The Nature of Evil”). Zgrzyt przynosi jednak piękna elfka Tauriela. Gdziekolwiek się pojawi, towarzyszy jej efektowny motyw, będący niestety bezwstydną kopią melodii otwierającej „Milczenie owiec”. Jakby tego było mało, związany z Taurielą wątek romantyczny ilustruje urocza… wariacja tematu z „Misji” Ennia Morricone. Te bardzo wyraźne zapożyczenia mocno psują przyjemność spotkania z elfami.
Drugim ludem, na jaki natykają się w swej wędrówce bohaterowie, są mieszkańcy Esgaroth – podupadłego miasta na jeziorze. Ich muzyczną wizytówką są skoczne, nieco dworskie dźwięki. Wyrazista, taneczna melodia łatwo wpada w ucho. Zarówno po przesłuchaniu płyty, jak i obejrzeniu filmu, to ona najmocniej pozostaje w pamięci. Im bliżej jednak Samotnej Góry, tym większego znaczenia nabiera znany już z „Niezwykłej podróży” godny temat Thorina i Ereboru. Wreszcie może on w pełni wybrzmieć, stając się podstawą muzycznego filaru ilustrującego samą wyprawę. Obok niego dwukrotnie pojawia się – również już znany – humorystyczny walczyk, który towarzyszy krasnoludom, gdy udaje się im uniknąć tarapatów w szczególnie zabawny sposób („Barrels Out of Bond”).
Wreszcie złowrodzy przeciwnicy bohaterów pojawiają się w pełnej, również muzycznej krasie. Sauronowi wciąż towarzyszy temat Mordoru, wzmocniony dodatkową, mroczną fanfarą („A Spell of Concealment”). W tej części najważniejszy jest jednak smok, który otrzymał bardzo stosowną dla siebie oprawę. Ponieważ Smaug leży na górze złota, zupełnie na miejscu znalazły się dzwoniące i brzdąkające perkusjonalia o azjatyckiej proweniencji, dające wrażenie swego rodzaju kosztownego pobłysku. Sama melodia wije się niczym wąż i ma wyraźnie arabskie korzenie. Jest w niej coś egzotycznego i bardzo sugestywnego. Smaugowi szczęśliwie nie towarzyszy więc raczej ciężka mroczność, ale rodzaj złowrogiej barwności, dobrze oddającej jego zmienny, chytry charakter.
Jak łatwo z powyższej wyliczanki wywnioskować, tematów przez „Pustkowie Smauga” przewija się sporo. Zresztą nie próbuję nawet wymienić wszystkich, przeróżni poszukiwacze na pewno odnajdą ich jeszcze więcej. Szczęśliwie udało się uciec od przyciężkiego bagażu „Władcy Pierścieni”, który psuł „Niezwykłą podróż”. Ze starej trylogii powracają tematy Mordoru, Pierścienia i Shire, ale nie w sposób nachalnie irytujący. Odpadły też niektóre motywy znane z pierwszego „Hobbita” – przede wszystkim Gór Mglistych i Radagasta. Shore obraca się oczywiście w tej samej konwencji, ale pod względem tematycznym wykonał krok naprzód. Proponuje kilka bardzo udanych melodii, które ładnie odnajdują się w świecie Śródziemia.
Kłopot stanowi jednak ich ekspozycja. Niestety, utworom z „Pustkowia Smauga” daleko do kunsztownej wielowarstwowości „Władcy Pierścieni”, gdzie nawet czysta ilustracyjność potrafiła być przepiękna. Muzyka akcji jest męcząca i nudna (poza błyskotliwym „The Forest River”), tematy bardzo rzadko, a w niektórych przypadkach wcale, nie wybrzmiewają w satysfakcjonujący sposób. Czuć to zresztą w samym filmie, gdzie muzyka raczej goni akcję, niż staje się jej integralną częścią. Wizję zastąpiła czysta użytkowość, która siłą rzeczy bardzo przeszkadza w odsłuchu płyty, zwłaszcza przy tak obfitym wydaniu. Bardzo chętnie usłyszałbym niektóre motywy w rozbudowanej symfonicznej wersji. W takim charakterze pozostawiają spory niedosyt.
Na osobną uwagę zasługuje piosenka, tradycyjnie wzbudzająca dużo emocji. Napisana przez młodego wokalistę, Eda Sheerana, jest zdecydowanie niedobra. Nie dlatego, że sama w sobie nie ma wartości. Z łatwością może się podobać, tyle że kompletnie nie pasuje do filmu. Można mi zarzucić wąskie myślenie, ale gdy przez prawie trzy godziny oglądam tłukące się krasnoludy, przebrzydłe orki i wielkiego, złego smoka, na koniec oczekuję mocnego uderzenia. Zamiast tego dostaję miłego chłopca śpiewającego falsetem w towarzystwie brzdąkającej gitary. Takie rzeczy to się nadają do niezależnego kina drogi, a nie rozbuchanego widowiska. Zresztą tego rodzaju liryczny pop pasuje do Śródziemia jak pięść do nosa.
„Pustkowie Smauga” pozostawia więc bardzo ambiwalentne odczucia. Z łatwością można wskazać, gdzie w stosunku do pierwszej części pojawił się progres. Jednakże pod względem liczby fatalnych, niemal niedających się słuchać utworów, ta odsłona „Hobbita” zdecydowanie bije na głowę wszystkich swoich poprzedników. Właściwie cała pierwsza płyta nadaje się do kosza. Na szczęście z czasem robi się lepiej, ale i tak słucha się tego dość ciężko. Rozczarowanie nasilają interesujące strzępy, które elegancko rozwinięte mogłyby wywołać naprawdę magiczny efekt. Ostatecznie blamażu, co zdawało mi się na pierwszy rzut ucha, nie ma, ale rodzaj niesmaku zostaje.
P.S. Zainteresowanych serdecznie zapraszam również do lektury mojej recenzji filmu.
Ani 1 ani 2 nie zasługuje na powtórne przesłuchanie, Nie czekam na część 3. Nie wiem co się z Shorem stało, ale zawiódł na całej linii.
A piosenka mi się podoba.
Song jest magiczny. Poezja. Do tego te nawiązania do Tolkiena i emocjonalność… Zarzut, że jest za delikatna, bo na ekranie się cały film tłukli, to jakiś żart? Takim rozumowaniem, to np. połowa kultowych songów, które choćby Barry pisał do Bondów, powinna „nie pasować”. To najjaśniejszy element całego albumu i wielka szkoda, że nie wykorzystano z niej tematu w scorze. No ale Shorowi się już nawet nie chciało muzyki dyrygować i orkiestrować więc o czym tu gadać. A całą tą hobbitową historyjkę produkcyjną wystarczy skomentować tak – Hobbit, Peter Jackson i Howard Shore się skończyli w 2003 roku. Wszyscy na Powrocie Króla. Krótko, zwięźle i na temat.
Temat Smauga był inspirowany raczej Dalekim Wschodem (Chiny, Indonezja), nie tym Bliskim (którego, moim skromnym zdaniem, raczej tam nie słychać). Chwalił się tym sam Jackson.
Uwaga o problemach z wyeksponowaniem większości utworów w filmie bardzo trafna.
Muzyka lepsza od tej w Niezwykłej Podróży, ogromny plus za Ed’a Sheeran’a i jego piosenkę! Do Władcy trochę brakuje, ale nie jest źle. Szkoda że płyta znów wydana na dwóch CD, przez co jest bardzo dużo muzyki ilustracyjnej, a nie ma tej „esensji” jak w Lotr.
Zdecydowanie Dalekich Wschodem. Gamelan to przecież indonezyjski zespół instrumentów, a jego związek ze Smaugiem tłumaczy się wschodnim pochodzeniem smoków (chodzi o związek z Chinami). Sama melodia jest może niezbyt wschodnia, ale już gamelan ładnie tworzy brzmienie dla smoka. Generalnie score nieco lepszy od jedynki, choć niestety dużo mniej barwny to sporo samodzielniejszy. Materiał Smauga, piękny temat rodu Durina, ładne rozwinięcia Thorina, przyjemny temat Esgaroth, ciekawy materiał dla Mrocznej Puszczy – na plus. Kompletnie bezpłciowy Beorn, nieciekawy temat dla Barda, masa nudnego underscore, ogólna monochromatyczność – na minus. Niestety po trójce chyba nie można się spodziewać wiele więcej. Gdyby chociaż wydali to na jednej płycie…
Trudno nie zgodzić się z recenzją. Temat miłosny, oprócz tego, że jest wariacją „Misji”, to zauważyłem, że jest kopią tematu Elfmana z „Good Will Hunting”. Co do piosenki, jako oddzielny twór broni się bez problemu, jednak na napisach końcowych jest pewien zgrzyt, nie da się ukryć. Niestety, tracę szacunek do Shore’a, bo jeśli gościu zaczyna kopiować tematy, nawet swoje, to cudów się w trzeciej części nie spodziewam.
Piosenka akurat jest świetna, ale musze się zgodzić, że do filmu trochę nie pasuje. Bardziej do książki czy jako oddzielny utwór.