Paranormalny dramat „Medium” jest być może najbardziej wyjątkowym filmem w karierze Clinta Eastwooda. Ten zwykle mocno stąpający po ziemi reżyser postanowił opowiedzieć trochę o życiu po śmierci, biorąc na warsztat tekst wybitnego scenarzysty, Petera Morgana. Pod względem fabularnym „Medium” jednak mocno rozczarowuje, gdyż niewiele pyta, a zbyt często udziela odpowiedzi. Warto je natomiast obejrzeć dla sposobu, w jaki Eastwood prowadzi narrację – trzy oddzielne historie, których przeznaczeniem jest spleść się w finale, toczą się niejako mimochodem i chociaż nie brakuje w nich dramatycznych zwrotów bardziej przypominają realistyczne impresje niż precyzyjnie prowadzone wątki. Efekt jest co najmniej intrygujący, być może „Medium” stanowi jeden z najlepiej opowiedzianych filmów tego twórcy.
Pewne nowości fabularne i narracyjne nie przenoszą się niestety na nowości muzyczne. Clint Eastwood, jak wielokrotnie wcześniej, sam napisał ścieżkę dźwiękową i oparł ją na tym samym pomyśle, co zawsze. Kręgosłup kompozycji stanowi skromny, liryczny temat, rozwijający się nieśpiesznie i jakby niepewnie, sporadycznie wzmacniany akompaniamentem pojedynczych akordów. To bardzo ładna, ciepła melodia, aczkolwiek nieszczególnie zwracająca uwagę. Towarzyszy ona całej trójce bohaterów, z rzadka wspierana jeszcze jednym krótkim, meandrycznym temacikiem. W filmie pojawia się więc wielokrotnie i często w eksponowanych momentach. Ładnie współgra z obrazem, dodaje mu łagodności i akcentuje poczucie bliskości, jakie rodzi się między bohaterami.
Przy słuchaniu płyty nie ma to jednak żadnego znaczenia. Eastwood jest może mistrzem narracji filmowej, ale w muzyce nie stara się nawet opowiadać historii. Mechanicznie powtarza tylko skomponowany przez siebie temat i to powtarza bez umiaru. Pojawia się on w niemal wszystkich 25 utworach w nieszczególnie pomysłowych aranżacjach. Dominuje ulubiony przez kompozytora fortepian, parokrotnie pojawia się gitara, zdarza się harmonijka i raz niespodziewanie odzywa się klarnet. Smyczki budują tylko łagodne, nieangażujące tło. Króluje więc monotonia i frustrujące uczucie przesytu.
W nielicznych momentach, gdy główny temat milknie jest niestety jeszcze gorzej. Ciekawych, jak Eastwood poradził sobie z dramatyczną sceną śmiertelnej walki z falą tsunami, spotka pewnie zawód. Zadowoliło go jednostajne buczenie i tak zresztą jest za każdym razem, gdy nie może być już ciepło i lirycznie, a należy wspomóc się muzycznym podkładem. Zdecydowanie brakuje ilustracyjnej pomysłowości, jaka cechowała niedawno „Oszukaną”. Dodatkowo jeszcze cały materiał został na potrzeby płyty bezmyślnie pocięty i zdarzają się takie dziwadła jak siedemnastosekundowy „Sad George”, złożony jedynie z dwóch akordów gitary.
Trudno wskazać adresatów takiej ścieżki dźwiękowej. Nawet miłośników Eastwooda, czy samego filmu szybko znuży powtarzanie na okrągło jednego tematu. Jak na ironię, właściwie cały materiał mieści się w ostatnim na krążku ponad sześciominutowym „End Credits” – wszystkie aranżacje udaje się tam w pełni zaprezentować. Rozciąganie tego na półgodzinną płytę jest po prostu bezcelowe. Nie ma więc sensu zawracanie sobie głowy 30 minutami i wystarczy poprzestać na sześciu, ale i to propozycja raczej dla fanów kompozytora lub filmu. Pozostali mogą bez żalu ten tytuł zignorować.
Pełna zgoda – End Titles i nic poza tym. Dwója z litości, bo płytowo ten tytuł zasługuje na ocenę najniższą.