Mitologia grecka dostarczała i wciąż dostarcza Hollywood wielu pomysłów na scenariusze. Amerykanie wykorzystywali te historie raz lepiej, raz gorzej, a wśród tych którzy skorzystali z tego dobrodziejstwa znalazła się również wytwórnia Disneya. Jej film aminowany „Herkules” jest bardzo luźną interpretacją mitu o tytułowym herosie. Stworzenie muzyki do projektu przypadło Alanowi Menkenowi, który był wówczas ulubionym kompozytorem studia.
Muzyka instrumentalna w „Herkulesie” to przede wszystkim heroiczny temat dla półboga. Melodia ta, mimo dość prostej i standardowej jak na Menkena budowy, jest jedną z najefektowniejszych w karierze kompozytora. Podczas słuchania płyty zawsze wyczekiwałem na moment, w którym znów się pojawi. Szczególnie dobrze sprawdza się w muzyce akcji, gdzie jest rozpisana na dęte blaszane i pulsujące smyczki. Zresztą to właśnie energiczny action score jest najciekawszą częścią płyty. Reszta ilustracji jest typowa dla Menkena. Mamy osadzony w niskich rejestrach, lekko jazzujący motyw dla złego Hadesa i kilka mrocznych, chóralnych utworów. Jest też parę radosnych melodii do scen komediowych, jak „The Big Olive”. Osobiście trochę żałuję, że kompozytor nie wykorzystał melodii z piosenki „I Won't Say I'm In Love” (przypisanej Meg – ukochanej Herkulesa). Usłyszeć ją możemy tylko w dwóch utworach i trudno nie odnieść wrażenia, że mogłaby się lepiej rozwinąć.
Inspiracją, która towarzyszyła Menkenowi przy pisaniu piosenek była… muzyka gospel. Narratorkami filmu są greckie muzy (pełniące rolę chóru z greckich sztuk teatralnych), które unowocześniono za pomocą takiego energicznego repertuaru. Od razu narzuca się pytanie: co ma gospel wspólnego ze starożytną Grecją? Odpowiedź jest prosta: nic. Niemniej zarówno w filmie, jak i na płycie utwory te brzmią po prostu wybuchowo! Oprócz gospelowych piosenek na albumie znajdziemy też trzy hity oparte na starym, sprawdzonym schemacie Menkena. Spośród nich wyróżnia się epickie „Go The Distance”, w którym kompozytor rozwija temat główny. W porównaniu z wcześniejszymi pracami kompozytora, piosenki z „Herkulesa” są znacznie bardziej przebojowe. Ma to swoje plusy, bo z jednej strony jeszcze łatwiej wpadają w ucho, ale z drugiej utraciły trochę magii, jaką miały np. te z „Aladyna” czy „Pięknej i Bestii”.
Wspomnienia wymaga również polska wersja soundtracku. Świetną robotę wykonali tłumacze, którzy sprawili, że teksty piosenek są dużo zabawniejsze, aniżeli ich oryginały. Perełki takie, jak „Menele zwane tytanami”, „nie byle trep, co by siekierą… chciał kroić chleb!”, „Jeżeli tchórzysz, lepiej kanapę ściel” pojawiają się nieustannie i sprawiają, że na twarzy słuchacza pojawia się niczym nieskrępowany uśmiech. Polskie wykonania piosenek, choć może nie są tak dobre, co pierwowzory, to zbytnio od nich nie odbiegają, więc zaopatrzenie się zarówno w polską, jak i amerykańską wersję soundtracku jest niezłym pomysłem.
Pozostaje jeszcze pytanie, gdzie w kontekście innych dokonań Menkena plasuje się „Herkules”? Ja mitycznego siłacza ustawiam pośrodku stawki. Piosenki świetnie się nuci, ale nie niosą już tak wielu emocji, co we wcześniejszych filmach Amerykanina. Muzyka instrumentalna miejscami jest fantastyczna (patrz dwa ostatnie utwory), ale ma też i słabsze momenty (kto wpadł na pomysł, żeby umieścić tu „Hercules' Villa”?). Miłośnicy muzyki Menkena pewnie już dobrze znają daną pozycję, ale i pozostali słuchacze nie powinni być nią zawiedzeni.
P.S. Istnieje też wersja rozszerzona albumu, na której znajdują się dodatkowe piosenki popowe.
0 komentarzy