Amerykanie często sięgają po grecką mitologię (a właściwie piszą ją na nowo), chętnie przekuwając ją na rozbuchane blockbustery za ogromne pieniądze. W zeszłym roku powstały aż dwa filmy o Herculesie. Lepszą okazała się wersja Bretta Ratnera z Dwaynem Johnsonem w roli głównej, ze zgrabnie poprowadzoną intrygą, przyzwoitym aktorstwem i efektami specjalnymi.
Cokolwiek by nie pisać o osiągnięciach Ratnera, to jednak posiada on dobrą rękę do kompozytorów. Przywrócił do żywych Lalo Schifrina, zatrudnił też takich mistrzów nut, jak Danny Elfman i John Powell. Tym razem reżyser postanowił dać szansę młodemu kompozytorowi z Hiszpanii, Fernando Velázquezowi, dla którego jest to pierwsza hollywoodzka produkcja w dorobku. Nie można oprzeć się wrażeniu, że maestro miał przy tym dość ograniczone pole działania…
Lecz przynajmniej jedna rzecz w jego muzyce mocno zapada w pamięć – temat przewodni. Pełne podniosłości fanfary dobrze podkreślają charakter, szlachetność i potęgę tytułowego pół-boga. Jego motyw pojawia się parokrotnie, zwłaszcza pod sam koniec albumu („Comrades Stand Together”, „Alternative Ending” oraz wielce emocjonalne „End Titles"), stając się tym samym najmocniejszym punktem całej ilustracji.
Resztę pracy Velázquez spowija odrobiną mroku i niepokoju – elementem charakterystycznym dla jego stylu, zbudowanym głównie na wielu horrorowych kompozycjach. Tą naleciałość kina grozy czuć w melancholijnej warstwie lirycznej, z obowiązkowymi smyczkami na pierwszym planie („Flashback”, „Athens”) oraz pojawiającymi się a w tle ciężkimi dźwiękami wiolonczeli (druga część „Son of Zeus”).
W niektórych utworach Hiszpan bawi się muzyką – jak w „Lord Cotys' Palace”, gdzie werblami narzuca iście marszowe tempo, a następnie radośnie przechodzi w stronę walca i dźwiękami cytry oraz smyczków zahacza o Jamesa Hornera. Podobnie jest z „Lion's Teeth”, w którym temat przewodni w aranżacji na flet i harfę pozwala na chwilę wyciszenia.
Jednak esencją tej ścieżki dźwiękowej jest muzyka akcji. Fundamentem jest znowuż temat przewodni, lecz tym razem skąpany w tradycyjnym duchu Remote Control Productions. Trzeba przyznać, że przynajmniej jest to dobrze zaaranżowane i zorkiestrowane. Action score bliski jest również twórczości Briana Tylera czy tego, co Patrick Doyle zaproponował w „Thorze”.
Z jednej strony mamy zatem orkiestrę i chór, z drugiej podrasowane syntezatory oraz gitarę elektryczną. Zostajemy zaatakowani gradem uderzeń perkusyjnych, nagłymi wejściami chóru, szybką grą skrzypiec, nieprzyjemnymi pomrukami fletów, rozciągniętymi dęciakami oraz dziwaczną elektroniką, która głównie podkręca klimat. Najmocniej daje się to we znaki w najdłuższych na płycie utworach: „Bessi's Valley” i „Bessi-Battle”. Miejscami daje o sobie znać też europejska fantazja – na przykład w postaci ostinato sekcji smyczkowej w „Dungeon & I Am Hercules” – przez co muzyka częściowo potrafi zaintrygować.
Problem w tym, ze natłok generycznego brzmienia po pewnym czasie staje się nużący i nieznośny, a włączenie doń bardziej współczesnych instrumentów potrafi wprawić w konsternację. Generalnie Hiszpan nie pokazuje tutaj niczego, czego hollywoodzkie blockbustery nie proponowały wielokrotnie na przestrzeni ostatnich lat. Trudno się przyczepić do funkcjonalności ilustracji czy sprawnego warsztatu Velázqueza. Ale zapędy kompozytora zostały wyraźnie zgaszone przez producentów. Ceną takiego kompromisu jest mocna trójka.
0 komentarzy