Nasz kochany Czerwony powrócił! Jednak zamiast trzeciej części Hellboya, dostaliśmy reboot całej historii. Tutaj nasz bohater jest kuszony przez wiedźmę, która chcę zniszczyć świat, a do tego potrzebny jest Hellboy, będący potomkiem samego króla Artura (że co?). Cała produkcja to koszmar z piekła rodem, gdzie nic się nie układa w sensowną, spójną historię. Nie pomaga ani kategoria R, ani starający się aktorzy z Davidem Harbourem oraz Ian McShinem na czele. I obawiam się, że o muzyce można powiedzieć dokładnie to samo.
Za ten element odpowiada Benjamin Wallfisch, który ma w sobie spory potencjał. Miał już do czynienia zarówno z horrorami, jak i kinem superbohaterskim (pozytywnie zaskakujący „Shazam”). Ale protegowany Dario Marianelliego i Hansa Zimmera sprawia tutaj wrażenie jakby mu się zupełnie nie chciało albo, co gorsza, zabrakło mu kompletnie pomysłu na stworzenie ilustracji. Ta zostaje na ekranie zdominowana przez rockowe utwory.
Jeśli w filmie muzyka nie działa, to już zapala się lampka ostrzegawcza. Wydanie albumowe potwierdza wszelkie możliwe wątpliwości. Niby zatrudniono do nagrania aż dwie orkiestry (The Chamber Orchestra of London oraz macedońską Fame's), są też nawet wokalizy i partie chóralne. Tylko co z tego, skoro to wszystko brzmi jakbyśmy słuchali sklejonych sampli z komputera? Jakby mało było zmartwień, połączono te dźwięki z będącymi fundamentem score’u: gitarą elektryczną, perkusją oraz dubstepowo-elektronicznym tłem. I za cholerę nie chcę się to złączyć w jedną całość, doprowadzając do grubych szwów.
Nie trzeba daleko szukać, by to usłyszeć. Wystarczy „Big Red”, gdzie gitara z dubstepem i mocniejszą perkusją przygrywają obok sekcji smyczkowo-dętej. Orkiestra brzmi jakby wzięta z jakiegoś standardu Zimmera (zwłaszcza te rozciągnięte dęciaki oraz wręcz rozpędzone smyczki niczym z trylogii Mrocznego Rycerza) oraz klasycznych, horrorowych tricków (galop smyczków aż do niepokojącego ostinato). Świeże to jak piekielna smoła, choć może dać energetycznego kopa. Lecz im dalej w las, tym większy jazgot, hałas i chaos. Nawet jeśli pojawia się coś ciekawszego (zgrabna partia smyczków w środku „Psychic Migrane” czy wiolonczeli w klimatycznym „Baba Yaga”), to polane jest to sosem nijakości oraz pewnymi zapożyczeniami (pulsujący początek „You Call Us Monsters” á la Harry Gregson-Williams; solówki wiolonczeli niczym z „Gry o Tron”).
Chwil spokoju jest tu niewiele (mocno horrorowa, choć delikatna „Baba Yaga” i „A New Eden”), ale nawet w nich nie ma za bardzo na czym zawiesić ucha. Akcja jest strasznie efekciarska i toporna (oparta na agresywnych ostinatach sieczka zwana „Cathedral Fight”), a jednocześnie strasznie przeładowana dźwiękami. Ból uszu gwarantowany. Zaś jakby komuś było mało wrażeń, to na finał dostajemy hiszpańskojęzyczną wersję „Rock You Like a Hurricane”.
Bardzo nie chce mi się pisać o tym czymś, co sprawił nam Brytyjczyk. „Hellboy” w jego wykonaniu brzmi jak dzieło z otchłani piekieł, sporządzone przez samego Szatana. Wtórne, hałaśliwe, pozbawione klimatu i absolutnie nieskuteczne w realizacji swoich celów. Jeszcze nie przytrafiła mi się ścieżka, która sprawiałaby autentyczny ból. Po jej odsłuchu aż chce się zniszczyć wszystkie fizyczne kopie. To jest naprawdę wyczyn wart zaszczytną jedną nutkę (no, za te wybijające się fragmenty można dać jeszcze połówkę, ale nie więcej).
0 komentarzy