Pierwszy „Hellboy” może i nie był wielkim kasowym hitem, ale przyciągnął na tyle sporą widownię, że powstała kontynuacja. Guillermo del Toro tym razem zahaczył o elementy baśniowe, bo nasz Czerwony musi zmierzyć się z elfim księciem. Chce on zniszczyć ludzkość, w czym pomóc ma niezniszczalna Złota Armia. Lecz by tego dokonać potrzebuje wszystkich części korony. Sequel okazał się przebijać oryginał w każdym aspekcie: od ciekawszego antagonisty, bajkowej mitologii po imponujące i pomysłowe sceny akcji. Niestety w kinach nie zarobił za wiele i plany „trójki” ostatecznie spaliły na panewce.
Sugerując się nazwiskiem reżysera można było być pewnym, że za oprawę muzyczną będzie odpowiadał Marco Beltrami. Włoch już wcześniej pracował z reżyserem, choćby przy pierwszej części adaptacji komiksu Mike’a Mignoli, będącej dla niego jednym z największych osiągnięć w karierze. Ale doszło do zaskakującej roszady, bo Meksykanin postanowił zatrudnić… Amerykanina. Wybór z jednej strony dobry, bo kino superhero oraz Danny Elfman to wręcz symbioza. Ale z drugiej jest to dość bezpieczna, wręcz zachowawcza decyzja.
Fakt, że może być intrygująco, zapowiada otwierające całość „Introduction”, będące wyjaśnieniem tego, czym jest Złota Armia. I tu słychać dwoistość tej ścieżki: mieszankę delikatności, wręcz liryzmu i potężnych uderzeń dęciaków, przyspieszonych smyczków oraz perkusji i kotłów. Kiedy trzeba, muzyka potrafi uwieść (krótkie solo wiolonczeli lub łagodny flet) albo przywalić lekko barokowym stylem maestro w momentach akcji.
Sam temat przewodni przewija się niemal przez całą ścieżkę, a pełnię blasku osiąga w „Hellboy II Titles”. Problem w tym, że, pomimo zgrabnej aranżacji (tamburyny, chór, cymbałki), wersja Beltramiego o wiele bardziej zapadała w pamięć. Troszkę szkoda, bo można było stworzyć coś bardziej melodyjnego. I to jest w zasadzie jedyny prawdziwy motyw obecny w tym dziele.
Sama muzyki akcji to Elfman na całą orkiestrę, pełną dynamicznych popisów sekcji dętej i smyczkowej, ale nie tylko. „The Auction House” zaczyna się, niczym w horrorze, opadającymi smyczkami, by po drodze dorzucić chór i skręcić ku walcowi. Większe wrażenie robi „Where Fairies Dwell”, precyzyjnie budując atmosferę (perkusja, dęciaki), by w połowie pójść w bardziej gotycki klimat (dziecięca wokaliza); oparta na rytmicznej perkusji druga połowa „Father & Son” czy potężne „In the Army Chamber”. Tutaj kompozytor nadal trzyma poziom, chociaż nie można pozbyć się wrażenia pewnego déjà vu. Bardziej wyczulone uszy znajdą tutaj echa „Planety małp” (elektroniczno-perkusyjny początek „Training”), „Batmana” (rozpędzone dęciaki w drugiej połowie „Father & Son”), „Spider-Mana”, a nawet… „Mission: Impossible” („Market Troubles”).
Nie oznacza to jednak, że „Hellboyowi” nie brakuje innych kolorów. Zaskakuje odrobina humoru w postaci niemieckiego marszu w „Mein Herring” (wprowadzenie postaci Johanna KrauSSa), jazzujące „Halfway Cruise”, gdzie nagle pojawia się theremin, czy zabawione egzotyczną perkusją „A Troll Market”. To mocno przypomina, że druga część Czerwonego nie jest do końca poważna.
Warstwa liryczna wydaje się być za to bardzo delikatna, przez co można jej nie zauważyć („A Big Decision”, „The Link” – w obydwu flet z fortepianem), chociaż też potrafi zaskoczyć. Wystarczy wsłuchać się w pierwszą połowę „Father & Son”, bardziej epickie „The Last Elemental” z przepięknymi skrzypcami i chórem (tutaj troszkę przebija się „Edward Nożycoręki”) lub melancholijne „A Dilemma”.
„Złota Armia” to dla mnie bardzo problematyczny score. Z jednej strony bardzo dobrze zrobiony, przyjemny w odsłuchu i sprawdzający się na ekranie bez zarzutu. Aranżacyjnie na bogato, z drobnymi detalami oraz odrobinką luzu. Problem jednak w tym, że jest tu za dużo Elfmana w Elfmanie, przez co muzyka ta wydaje się być pozbawiona własnego charakteru. Po prostu ten gotycko-groteskowy styl nie pasuje do każdego filmu, a wykorzystanie przez kompozytora sprawdzonych patentów wydaje mi się drogą na skróty. 3,5 nutki.
Czekam na Complete score