Niewielu jest reżyserów, którzy muzykę traktują równie poważnie, jak film i budują na niej jego klimat. Do tych najlepszych zalicza się w szczególności Quentina Tarantino, Martina Scorsese i Michaela Manna. Jednak to właśnie Mann wydaje się być mistrzem w tej dziedzinie, gdyż z niebywałym pietyzmem potrafi dopasować muzykę zapożyczoną, do tej specjalnie na potrzeby filmu napisanej, podczas gdy jego koledzy korzystają właściwie tylko z gotowych utworów. Pewnie dlatego każdy film Manna to nie tylko prawdziwa uczta dla umysłu i oczu, ale też i dla uszu. Ukoronowaniem tego stylu jest niezapomniana "Gorączka" – film pod każdym względem powszechnie uważany za najlepszy w dorobku reżysera. I ta recenzja nie wyłamie się z tej fali pochwał.
Muzyka do "Heat" jest po prostu kapitalna – zarówno jeśli idzie o wrażenia, jak i o wymowę. Album poskładany jest (jak to u Manna) z muzyki ilustracyjnej Elliota Goldenthala oraz specjalnie dopasowanych do fabuły i konkretnych scen utworów już istniejących, w większości piosenek – stosunek wynosi mniej więcej pół na pół. Wszystko dobrane jest tak, że tak klimat i stylistyka, jak i siła przekazu są do siebie podobne. Wprawdzie reżyser pomógł trochę szczęściu (utwory "La Bas", "Always Forever Now" i 2 kompozycje Moby'ego zostały lekko zmienione w stosunku do oryginalnych wersji), ale i bez tego wzajemne oddziaływanie i łączenie się ścieżek (utwory bardzo płynnie przechodzą między sobą) po prostu powala słuchacza. Wszystko utrzymane jest w lekko przygnębiającym, dramatycznym, ale i urzekającym instrumentarium; a elektronika, która tu przeważa, kapitalnie obrazuje czas i miejsce akcji (widziana przeważnie nocą olbrzymia aglomeracja miejska, w której człowiek jest tak naprawdę osamotniony i musi ostro walczyć o swoje, nawet najdrobniejsze sprawy). Plusem jest także to, że większość ścieżek ułożona została w kolejności pojawiania się w filmie, wobec czego łatwo się w tym wszystkim znaleźć.
Score Goldenthala jest, jak zawsze, przesiąknięty wspomnianą elektroniką, z którą kompozytor niejednokrotnie otwarcie eksperymentuje. Zresztą już przy okazji spotkania z reżyserem nie krył on swoich zamiarów odnośnie ilustracji. W związku z tym użyto bardzo wielu, często abstrakcyjnych dla przeciętnego słuchacza instrumentów, których ilości nawet nie będę przytaczał – acz główny człon stanowi perkusja i gitary elektryczne. Oczywiście poza tym prym wiodą tu klasyczne smyczki i trąbki – tak uwielbiane przez Goldenthala. Niektóre utwory są więc podobne do tych, jakie słyszeliśmy wcześniej w "Alien 3", a usłyszymy jeszcze potem np. w "Final Fantasy". Jednak całość daje jedyne w swoim rodzaju wrażenie – zupełnie różne od przywołanych partytur. W jednym z wywiadów Goldenthal powiedział, że chciał aby muzyka była odrębnym bohaterem powieści, egzystując trochę na zasadzie ducha – a więc taka, która naprawdę nie istnieje, ale wciąż trwa wokół nas.
I z ręką na sercu trzeba powiedzieć, że udało mu się to w 100%, bo muzyka nie przytłacza filmu i nie sprawia wrażenia rozbuchanej, a jednocześnie nie możemy przestać o niej myśleć i traktujemy jak pełnoprawny charakter w opowiadanej historii. I choć chwilami ekspresja jest tak duża, że może ona wydawać się wręcz abstrakcyjna, to w gruncie rzeczy jest to chaos kontrolowany i całkowicie przyswajalny. Warto zwrócić tu uwagę na współpracę Goldenthala ze słynnym Kronos Quartet, który nadaje jego muzyce dodatkowej "pikanterii" i artystycznej fantazji. Dla mnie – po głębszym zapoznaniu się z każdym aspektem tej ścieżki – to wręcz jeden z najlepszych i najbardziej ulubionych albumów artysty. Szczególnie polecam tu trzy, niesamowicie ekspresyjne ścieżki: "Refinery Surveillance", "Of Helplessness" i "Of Separation", w których to wyraźnie słychać tragiczną wymowę filmu, samotność i bezsilność jednostki wobec nieuchronnego końca oraz jej poświęcenie.
Ale nie samym Goldenthalem płyta żyje – to również świetnie współgrające z nim utwory zapożyczone, z których niemal każdy robi spore wrażenie. Z pewnością najważniejszym ogniwem jest tu Moby, którego dwie ścieżki umieszczono w jedynych dwóch scenach bezpośredniego spotkania Vincenta z Neilem. Oba są przez to bardziej odrealnione i teoretycznie nie pasujące do filmu. Jednak finał z "God Moving Over the Face of the Waters" robi takie wrażenie, że teoria bierze w łeb. Także dwa utwory Lisy Gerrard wgniatają nas w ziemię, ale ze zgoła innych powodów – to po prostu niesamowicie smutne elegie, które przyciągają swoim magnetyzmem. Aczkolwiek żałować można trochę braku tego trzeciego kawałka (patrz niżej)…Każdemu zapadnie także w pamięć "Force Marker" Briana Eno, czyli kapitalna, pulsująca melodia ze sceny napadu na bank. Również i pozostali twórcy w osobach Terje Rypdala, Michaela Brooka i zespołu The Passengers prezentują muzykę najwyższej próby, która z pewnością przyciągnie uwagę jeszcze niejednego słuchacza i do której z pewnością nie raz powrócimy. A wszystko to idealnie uzupełnia partyturę Goldenthala.
Cały album ma dla mnie tylko dwie malutkie rysy, które dla niektórych mogą stanowić problem. Pierwszą łatwo przeskoczyć, przewijając płytę do przodu, tym samym omijając masakrycznie zryty kawałek "Armenia" niemieckiego zespołu, którego nazwę potrafi wymówić niewiele osób. Naprawdę nie wiem, co skłoniło Manna, aby zamieścić to coś w filmie (w którym pojawia się zresztą tylko na drobną chwilę) i na płycie. Jeszcze bardziej dziwi mnie fakt, że reżyser zdecydował się sięgnąć po ten kawałek także przy okazji "The Insider"…No, ale stało się. Ja jednak radzę omijać numer 7 na trackliście, bo tego się po prostu nie da słuchać. Znacznie większą skazą – choć dla mnie już bez znaczenia – jest stosunek albumu do filmu. Nie jest to wprawdzie nierozerwalna symbioza, jak np. w "Die Hard", ale osoby, które filmu nie widziały (gromy!!) lub którym się nie spodobał (jeszcze większe gromy!! 😉 mogą odczuwać pewien rodzaj dyskomfortu – a już na pewno nie będą w stanie docenić i pokochać muzyki tak bardzo, jak fani Manna i jego dzieła. Zresztą i ci mogą mieć lekki problem – ja sam pamiętam pierwsze spotkanie z tą pozycją i nie jest to coś, o czym chciałbym opowiadać wnukom. Dlatego delikatnie ostrzegam: jeśli ktoś nie potrafi zabrać się porządnie za film i płytkę, to niech lepiej od razu sobie daruje, bo może nie sprostać temperaturze, jaka tu panuje.
Nie mogę nie wspomnieć jeszcze o muzyce Goldenthala nie użytej w filmie, która krąży po internecie pod nazwą expanded score. Cudo to liczy sobie 17 utworów, z czego tylko 5 nie znalazło miejsca na tej płycie – są to kolejno: "Everybody's In", "Bank Shootout", "The Mess / Vincent Leaves", "Closing In (Heat)" i "End Titles" (na niektórych wydaniach niektóre z nich istnieją one po prostu jako ścieżki Untitled). Tu warto zwrócić uwagę na dwa pierwsze i ostatni. "Everybody's In" to kapitalny motyw smyczkowy – przypuszczalnie także wykonywany przez Kronos Quartet – dotyczący akcji w banku. "Bank Shootout" to już ilustracja ulicznej strzelaniny, okraszona w paru momentach odgłosami serii z karabinów i okrzykiem Roberta De Niro ("C'mon, C'mon, C'mon!") – efekt jest po prostu piorunujący, szczególnie gdy zestawimy go z "Force Marker". Natomiast "End Titles" stanowi odpowiednik "God Moving Over the Face of the Waters" Moby'ego (który na albumie różni się od tego, co słyszymy w filmie). To narastająca, oddalająca się od bohaterów melodia, w której miesza się motyw zwycięstwa i przegranej, radości i żalu. Prawdziwie piękny finał, który wg mnie spokojnie mógł w filmie pozostać, gdyż w niczym (prócz długości) nie ustępuje Moby'emu. Zresztą Goldenthal słusznie nie zrezygnował z tego tematu i po przeróbkach umieścił go na końcu "Michaela Collinsa" (również finał w postaci potężnego "Funeral / Coda") – radzę posłuchać i postarać się zdobyć rozszerzoną wersję score'u, bo naprawdę warto. Aczkolwiek Goldenthal to nie jedyna "ofiara" gorąca…
Wśród wielu braków znajdują się też między innymi: "Late Evening In Jersey" Briana Eno oraz "Arabic Agony", które napisał wraz z Timothym Boothem, Lawrencem Gott, Jamesem Glennie, a które wykonuje niejaki James; "Celon" Lisy Gerrard (pojawiające się w momencie ogłoszenia w tv wiadomości o strzelaninie); "In November" Davida Darlinga; "Black Cloud" zespołu Solitaire; piosenka B.B. Kinga "The Thrill Is Gone" i Erica Claptona "Will Gaines"; "By The Time I Get To Phoenix" Jimmy Webba; "Top O' The Morning To Ya" grupy House of Pain; "Get Up To This" formacji New World Beat; koncert György'ego Ligeti "Concerto For Violoncello And Orchestra" w wyk. Jean-Guihen Queyras and The Ensemble InterContemporain; oraz cztery utwory Williama Orbit: "The Monkey King", "The Last Lagoon", "Gringatoio Demento" i "The Mighty Limpopo". Ufff…Całkiem spora kolekcja, która mogłaby zapełnić drugą płytę – dlatego cieszę się, że nie znalazły się one tutaj. Wprawdzie dałoby się wcisnąć jeszcze ze dwie ścieżki (jedną wstawić zamiast "Armenia"), ale i bez tego album pęka w szwach, stanowiąc krążek w pełni zadowalający i stojący na wysokim poziomie artystyczno-komercyjnym. Pozostaje mieć tylko żal, że producenci nie skusili się na wypuszczenie drugiej kompilacji – jak to miało miejsce w przypadku późniejszego "Ali". Chociaż z drugiej strony co za dużo…
Jak na ironię jest to ostatni w kolejności tekst o muzyce z filmu Manna, jaki przychodzi mi napisać. Nie mogę więc powstrzymać się od spostrzeżeń, co do podobieństw i różnic, jakie względem "Heat" posiadają pozostałe albumy (z oczywistych względów nie liczę "Ostatniego Mohikanina"). Pierwszym znaczącym detalem jest Lisa Gerrard – to właśnie od "Heat" zaczęła się jej współpraca z Mannem, ukoronowana zilustrowaniem jego dwóch następnych filmów – "The Insider" i "Ali". Te pozycje przejęły także od "Gorączki" swój eteryczny i "duchowy" charakter, z którego Mann zrezygnuje dopiero w "Collateral", a i to nie do końca. W "Collateral" powróci natomiast do przenikającego się połączenia ilustracji z piosenkami (w zmniejszonej nieco formie), którą także zaczął na dobrą sprawę dopiero tutaj – wcześniejszy "Manhunter" był zbudowany głównie z piosenek, natomiast wspomniane kolaboracje z Lisą Gerrard, to w większości score, a dopiero potem piosenki. Z kolei od "Manhuntera" i jeszcze wcześniejszego "Thiefa" wywodzi się kapitalnie utrzymany klimat nocnych ulic wielkiego miasta i forma osamotnienia głównych bohaterów, zarysowana m.in. za pomocą starannie dobranych utworów ze sporą dawką elektroniki. Późniejszymi, już mniej udanymi spadkobiercami tego klimatu, są właśnie "Collateral" i "Miami Vice". Przy okazji tego ostatniego reżyser ponownie spotkał się także z Mobym… Jak więc widać jest to bardzo znacząca dla Manna pozycja, jeśli idzie o relacje muzyczno-filmowe. To na niej skończyły się pewne jego zagrywki, podczas gdy inne dopiero się rozwinęły. Można mieć trochę żalu, że jest to jego jedyna (jak dotąd) współpraca z Elliotem Goldenthalem, bo ze wszystkich dotychczasowych, to właśnie ta zdaje się być najlepsza – choć na pozostałe także nie można narzekać…
Ogromną ilość sił i serca włożył Michael Mann w "Gorączkę" – słychać to wyraźnie w opisywanej tu muzyce. Obok takiej składanki trudno jest przejść obojętne, mimo iż jest to specyficzna muzyka, która nie każdemu przypadnie do gustu. Ale gdy już złapie się bakcyla, wtedy gusta schodzą na dalszy plan i muzyka staje się prawdziwym narkotykiem – uzależnieniem, z którym trudno jest zerwać, nawet po wielu latach. A skoro prawdziwy diabeł tkwi w każdym z nas, toteż pozostaje mi mieć nadzieję, że dacie się skusić. Niech ten jeden raz dopadnie Was Gorączka… naprawdę warto!
W pełni się zgadzam z recenzją, może poza entuzjazmem wobec tak silnego ingerowania w muzykę przez reżysera. Choć w tym przypadku efekt jest doskonały.
Tylko w kwestii formalnej – „End Titles” można usłyszeć w/po filmie. Zajmuje ostatnie minuty napisów końcowych, już po zakończeniu „God Moving Over the Face of the Waters”.