Mike Flanagan to obecnie jeden z najciekawszych reżyserów kina grozy. Po sukcesach takich filmów jak „Oculus” czy „Hush”, reżyser postanowił pójść na współpracę z Netflixem. Zaowocowało to (na razie) dwoma tytułami – filmową „Grą Geralda” i serialem „Nawiedzony dom na wzgórzu”. Ten ostatni opowiada o rodzinie, która mieszkała w nawiedzonym Hill House i po ponad 25 latach oraz tragedii rodzinnej wraca do tego domostwa. Sama historia poprowadzona jest bardzo powoli, skupia się raczej na psychice bohaterów i nastroju niż straszeniu, co dla wielu może być zaskoczeniem. Dla mnie to jedna z najlepszych produkcji Netflixa oraz potwierdzenie talentu reżyserskiego Flanagana.
Zazwyczaj u reżysera muzyka ma budować atmosferę, a zadania jej napisania podejmuje się duet The Newton Brothers. Są multiinstrumentalistami, producentami oraz dyrygentami i… nie są braćmi, nie nazywają się też Newton. Ich specjalnością stały się horrory, zaś z Flanaganem współpracują od „Oculusa”. Korzystają głownie z oszczędnego instrumentarium oraz elektroniki, po której, szczerze mówiąc, nie spodziewałem się zbyt wiele.
Sam temat z czołówki brzmi jak coś zapowiadającego niepokojące zdarzenia (nisko grający fortepian, gwałtownie opadające smyczki, ciężka wiolonczela) i ten nastrój wręcz wylewa się z ekranu. W zasadzie ustawia on cały ton score’u, który – jak na produkcję reklamowaną jako horror – jest bardzo stonowany, wyciszony, wręcz melancholijny. Dominującym narzędziem jest tu duet fortepian/skrzypce, jak w przypadku powolnego „Come Home”, gdzie na początku dostajemy pojedyncze dźwięki fortepianu, by w połowie wskoczyły bardziej angażujące smyki. I ten nastrój w zasadzie utrzymuje się do samego końca (m.in. „Take Her Down”, niemal pianistyczne „Whatever Walked There, Walked Alone” czy “Go Tomorrow”)
Nie oznacza to jednak, że twórcy kompletnie rezygnują z mroku oraz poczucia zagrożenia. Takie jest choćby sinusoidalne „Larks and Katydids”, naznaczone rwanym środkiem „Darkness and Chaos”, świdrujące uszy „That Night” (smyczki i perkusja) czy lekko oniryczne „Hill House”. Rzadko korzysta się tutaj z klasycznych horrorowych sztuczek, jak ostinatowe skrzypce, plumkanie w tle czy gwałtownie wejścia jakiegokolwiek instrumentu. Co nie oznacza, że nie robi się tego w sposób efektywny (środek „Approaching the House” zakończony jakimiś szeptami). Pod tym względem najbardziej wybija się „The Red Room” z delikatnie dynamiczną partią fortepianu na początku, tykające „12.00 AM” oraz finałowe, emocjonujące „Beginning of the End” podzielone na cztery części.
Trudno też tutaj pisać o jakiejkolwiek bazie tematycznej, bo takiego jednego, wyrazistego motywu praktycznie brak. Owszem jest melodia z czołówki, ale poza nią nie pojawia się na ekranie. Intrygującym zabiegiem jest tutaj za to wykorzystanie… ciszy, na kilka sekund zapełnianej pojedynczymi dźwiękami (początek „I Believe You”, „Luke”). Ewidentnie pomaga to w budowaniu klimatu.
Spodziewałem się troszkę typowej ilustracji pod współczesny horror, a dostałem bardzo przyzwoitą ilustrację, bardziej podchodzącą pod dramat niż film grozy. Na albumie może wydawać się troszkę monotonna, jednak nie jest ona bezduszna. Nie jest to jakoś strasznie nawiedzona praca, ale pośród horrorowych score’ów potrafi zaciekawić.
Kto jest autorem czołówki (jej graficznego aspektu)? Widać wizualną analogię do The Crown, Westworld czy Gry o Tron. To produkcja tej samej wytwórni?