To koniec. Panie i panowie, chłopcy i dziewczęta, czarodzieje i mugole, po dziesięciu latach dobiegła końca najważniejsza chyba filmowa saga początków XXI stulecia. Saga ważna nie tylko dla filmoznawców, socjologów i milionów widzów zakochanych w czarnowłosym czarodzieju z charakterystyczną blizną, ale także dla rzeszy miłośników muzyki filmowej. Odbijają się w niej bowiem nadzieje i obawy związane z tym medium, wywołujące liczne, ożywione dyskusje: zmierzch gigantów, osłabienie znaczenia muzyki filmowej w kontekście całego procesu produkcji, zastępowanie magii dźwięków, muzycznym przemysłem. Dziesięć lat Harry’ego Pottera to więc dziesięć lat zmian w muzyce filmowej, czego może najdobitniejszym dowodem jest to, że muzykę do pierwszych filmów serii pisał jedyny słuszny John Williams, zamyka zaś jedyny słuszny Alexandre Desplat.
Mimo wielu zmian, jakie miały miejsce w muzyce filmowej i w muzycznej koncepcji przygód Pottera, należy zaznaczyć, iż są one ostoją muzycznego konserwatyzmu opartego na orkiestrowym brzmieniu i zawierzeniu narracyjnej sile tematów. Desplat, kompozytor raczej konwencjonalny, w żadnym razie nie próbował się z tej tradycji wyłamywać, chociaż nie podszedł do niej bezrefleksyjnie. Jego praca do pierwszej odsłony „Harry’ego Pottera i Insygniów Śmierci” okazała się zaskakująco kontrowersyjna. Podczas gdy jedni chwalili ją za pomysłowość, świeżość spojrzenia, muzyczną inteligencję, inni wskazywali na wtórności i klisze, niewyczucie konwencji, a także urągali na brak przebojowości, której wcale słusznie oczekuje się po muzyce do filmu przygodowego. Kontynuując pracę nad „Insygniami…”, Desplat nieco przewrotnie wytrącił część oręża zarówno swoim zwolennikom jak i przeciwnikom. Nie zaskoczył tak jak poprzednio, ale osiągnął pełny sukces tam, gdzie raczej oczekiwałoby się klęski, za to poległ w sferach, gdzie zwykł bezapelacyjnie zwyciężać.
Tryumfem Francuza należy określić potężną muzykę akcji. Już w poprzedniej części pokazał on, że ma w tym zakresie zaskakująco dużo do powiedzenia, ale tym razem przeszedł samego siebie. Kompozycja do ostatniej części przygód Pottera aż kipi akcją. Poczynając od zawrotnego tempa „The Tunnel”, a na zmieniającym się jak w kalejdoskopie „Showdown” kończąc, Desplat bez wytchnienia bombarduje słuchacza nerwowymi pasażami smyczków, agresywnymi trąbkami, szaleńczo wybijanym rytmem. Buduje w ten sposób wręcz zdumiewające bogactwem, barokowe konstrukcje jak chociażby fantazyjne „Broomsticks and Fire”, chociaż zdarza mu się też lądować w znajomej hollywoodzkiej toporności. Należy przy tym zaznaczyć, iż ląduje w niej wcale wdzięcznie. Świadczy to o sporej muzycznej wyobraźni i elastyczności, wykraczającej daleko poza to, do czego Desplat przyzwyczaił słuchaczy. Umiejętnie podlewa wszystko patosem, który właściwie w każdym przypadku wydaje się zupełnie na miejscu, pozwala też na nabranie oddechu, a dbałość o swego rodzaju, nawet prostą, melodyjność zapewnia doskonałą słuchalność i ową, jakże potrzebną, przebojowość.
Gdy jednak oswoi się z niesamowitym rajdem, jaki serwuje z wielkim talentem Desplat, pojawia się dziwne wrażenie pustki. Odzierając kolejne utwory z misternej konstrukcji i intensywnej mocy odkrywa się, iż pod względem emocjonalnym, intelektualnym, czy chociażby narracyjnym niewiele się pod nimi kryje. Chociaż bowiem słuchacz ma doczynienia z szeregiem naprawdę fantastycznych, pomysłowych cacek, to więcej jest tu technicznej brawury niż artystycznej wizji, a w wielu wypadkach uchwycić można tylko to pierwsze. Zdumiewa, że kompozytor, który tak wiele razy urzekał siłą emocji, a zarazem cieszy się dziś opinią jednego z najinteligentniejszych twórców muzyki filmowej tak dalece zawiódł w obydwu tych sferach. Wydaje się, jakby nawet nie starał się wejść pod powierzchnię zdarzeń, tylko, choćby nawet w rewelacyjny sposób, ograniczył się do ich opisu. Warto zwrócić chociażby uwagę na zupełnie bezrefleksyjne stosowanie tematów. Ich pojawienie się nie niesie ze sobą żadnych treści, odgrywają rolę pasującej brzmieniowo tapety. Szczególnie widać to w wykorzystywaniu motywów z poprzedniej części w takich utworach jak „Neville” czy „Harry Surrenders”. Szczęśliwie Neville zostaje jeszcze muzycznie dowartościowany („Neville the Hero”), ale nie potrafię zrozumieć, dlaczego Desplat w kluczowych fabularnie momentach (oprócz „Harry Surrenders”, jeszcze „Harry’s Sacrifice”) po prostu skopiował stare pomysły. Nie wnoszą one bowiem nic pod względem narracji, a nawet w pewnym sensie gryzą się z ogromnym znaczeniem zdarzeń, którym towarzyszą. Podobnie zagadkowo wykorzystywany jest „Lily’s Theme”, nominalnie główny dla całej ścieżki. Pominę zaskakujące nazwanie tego utworu (w końcu Williams nazwał najważniejszy motyw sagi, „Hedwig’s Theme”, też nie bardzo wiadomo dlaczego), ale według mojego rozumienia działania muzyki filmowej, główny motyw nie jest po prostu melodią, którą wciska się gdzie popadnie z nadzieją, że zadziała. Owszem, w takim „The Resurrection Stone” wybrzmienie go ma sens, ale już w „Voldemort’s End” żadnego, gdyż, co tu dużo mówić, nie ma z postacią Voldemorta nic wspólnego. Mimo moich daleko idących wątpliwości, co do świadomego korzystania z „Lily’s Theme” przez Desplata, muszę zaznaczyć, iż jest on bardzo udany. Co prawda razi trochę niejednolitą strukturą (znowu sprawiając wrażenie technicznej zabawy), ale jest bardzo elastyczny i funkcjonalny w kontekście filmu („Hedwig’s Theme” nie miał takich kameleonowych właściwości, co dobrze słychać w sposobie, w jaki Francuz wielokrotnie z niego korzysta), a także w trochę zaskakujący sposób pozostaje w pamięci, być może dlatego, że niesie ze sobą największą dawkę emocji ze wszystkich skomponowanych na potrzeby tego obrazu tematów Desplata.
Właśnie, kwestia emocji ma niebagatelne znaczenie w próbach określenia tego, czego, oprócz głębszego namysłu, zabrakło muzycznej warstwie ostatniej części Pottera. W poprzedniej odsłonie Desplat pięknie opisywał dźwiękami uczucia bohaterów. Takie kompozycje jak „The Oblivation”, „Ron Leaves”, „Harry and Ginny”, czy przede wszystkim „Farewell to Dobby” pozwalały głębiej wejść w emocjonalną sferę filmu. Teraz tego rodzaju utworów zabrakło. Fakt, trochę w tym winy reżysera, Davida Yatesa, który w poprzedniej części wiele miejsca poświęcił rozterkom bohaterów aż do przesady, a w tej biegnie przez wydarzenia na złamanie karku, nie pozwalając na wytchnienie. To jednak nie do końca tłumaczy Desplata, który potrafi przecież pisać muzykę wykraczającą daleko ponad granice wyznaczane przez film. Honor Francuza ratują nastrojowe „Severus and Lily”, z łagodnym motywem na flet, a także elegijne „Procession” o wyraźnie religijnych konotacjach. Daleko im jednak do najlepszych i najmocniej chwytających za serce melodii, jakie wyszły spod jego ręki, zaś do większości najważniejszych emocjonalnie scen wykorzystał, jak wspominałem, kompozycje z poprzedniej części, tracąc szansę na stworzenie czegoś wyjątkowego.
„Harry Potter i Insygnia Śmierci, część II” to zresztą w dużej mierze ścieżka straconych szans. Dzięki większej zwartości filmu, można było na jego potrzeby napisać bardziej spójną niż poprzednio muzykę. To się w pewnym sensie udało, ale wielobarwność poprzedniej części wynikającą z obecności zarówno epiki, jak i liryzmu, czy tajemnicy, Alexandre Desplat zastąpił dość typową, ograniczoną, epicką paletą barw, unikając co prawda tak dużej liczby jak poprzednio utworów zbędnych, ale tracąc wiele ze swej muzycznej wyrazistości. Warto też zaznaczyć, iż David Yates znacznie umiejętniej niż w poprzednich filmach wykorzystał muzykę. „Dragon Flight”, „Courtyard Apocalypse”, „Procession” i wiele innych utworów wybrzmiewa w filmie w bardzo wyraźny sposób, wręcz nie sposób ich nie zauważyć. Aż szkoda, iż wiele osób po wyjściu z kina nie uzna ich za warte zapamiętania, nucić za to będzie obecne w końcowych scenach oryginalne „Leaving Hogwart” Johna Williamsa. Zresztą nie od dziś wiadomo, że Harry Potter zawsze będzie się kojarzył z Williamsem i jest w tym wyłącznie wina zastępujących go kolejno kompozytorów, z Desplatem włącznie.
Po tych długich, raczej negatywnych akapitach możnaby się zastanawiać, co nad całą recenzją robią cztery nutki. Uczciwie muszę przyznać, iż jest to płyta na bardzo solidne trzy i pół, a zdecydowałem się na zaokrąglenie w górę z trzech powodów: słuchalności, funkcjonalności i swego rodzaju sentymentu do serii i kompozytora. Jednak do tych czterech nutek muszę dołączyć istotny dopisek: jestem zawiedziony, zwłaszcza dlatego, że nie będzie już szansy poprawy.
Ta recenzja to taki paradoks trochę. 🙂 I raczę się z nią w ogóle nie zgodzić, chociaż z samą oceną się zgadzam. Trzy i pół.
Bardzo trafna recenzja panie Janie. Odemnie mocna 4 za to, że w filmie sprawdza się naprawde dobrze. Cieszy jeszcze to, że Desplat korzystał (oszczędnie ale jednak) z kompozycji poprzedników, w filmie doszukałem się nawet kompozycji Hoopera
W rzeczy samej, słychać „Dumbledore’s Farewell”.
„Aż szkoda, iż wiele osób po wyjściu z kina nie uzna ich za warte zapamiętania, nucić za to będzie obecne w końcowych scenach oryginalne „Leaving Hogwart” Johna Williamsa. Zresztą nie od dziś wiadomo, że Harry Potter zawsze będzie się kojarzył z Williamsem i jest w tym wyłącznie wina zastępujących go kolejno kompozytorów, z Desplatem włącznie.” Sam bym tego lepiej nie ujął, ale dokładnie tak jest. Dobra recenzja, ocena sprawiedliwa.
Jeśli chodzi o cząstkowe oceny poszczególnych utworów, dałbym Underworld 5 zamiast 3 😛 oraz Grey Lady 4 lub 4,5 zamiast 3. A jeśli chodzi o emocje, to czego nie ma w filmie jest na płycie. A podsumowując całą serię wychodzi na to, że Więzień Azkabanu 5, Doyle i Desplat (i dla mnie Kamień Filozoficzny) 4, Hooper 3 albo i niżej 🙂 Może jak zrobią reżyserskie wersje czterech Potterów Yates’a (a materiału jest na to sporo), to może wszystko wybrzmi lepiej 🙂
W którym utworze słychać Dumbledore’s Farewell?
To było w Księciu Pół Krwi idioto!!!
W Insygniach II również. Utwór wykorzystano w filmie, na płycie jednak nie jest nigdzie obecny.
Żal mi tego geniusza co komenty usuwa nie czytając ich. Przecież komentarz od Bloo (z tego co pamiętam) był o muzyce z filmu.
Niestety jesteśmy ostatnio pod ciągłymi atakami spamu w postaci mega długiego potoku słów. Przypuszczalnie więc komentarz Bloo (który faktycznie dotyczył recenzji) został skasowany omyłkowo (a ponieważ kilka osób stara się zapanować na bajzlem, toteż…).
Heh, ostatnio mam strasznego pecha:) Ale widziałam taki długi, okropny spam, więc rozumiem pomyłkę. Być może pisanie drugi raz tego samego nie ma większego sensu, ale mimo wszystko to zrobię.
Na początku zaznaczę, że chociaż z samą ogólną oceną ścieżki dźwiękowej się nie zgadzam, to jednak sposób w jaki recenzja jest napisana (w ogóle do wszystkich soundtracków do serii o Potterze) bardzo mi się podoba. To konstruktywna krytyka, uzasadniona w sposób, który do mnie dociera i pozwala na podjęcie dialogu. Rzadko krytycy piszą w sposób wyważony. Z reguły oceny bywają skrajne – albo coś jest „be” i wtedy jedziemy po tym równo jak leci, albo coś jest „cacy” i wychwalamy to pod niebiosa. Tutaj tego na szczęście nie ma.
Co do nucenia motywu Williamsa, krótko: jest to dla mnie zabieg zrozumiały. Utwór jest idealny, by zamknąć całą serię, przypomnieć widzom, że te dziesięć lat temu wszystko się zaczęło, ale teraz musi się skończyć. A magia muzyki Williamsa jest naprawdę potężna i przyznaję, że to bardzo sentymentalna i miła podróż w głąb myślodsiewni 😉
No i poruszana przeze mnie sprawa z „Lily’s Theme”. Recenzent stwierdziła, co następuje: „Owszem, w takim „The Resurrection Stone” wybrzmienie go ma sens, ale już w „Voldemort’s End” żadnego, gdyż, co tu dużo mówić, nie ma z postacią Voldemorta nic wspólnego.” – Nie zgadzam się z tą opinią, głównie dlatego, że traktuję ten utwór nie tylko jako obraz muzyczny dla samej postaci Lily Potter, ale również jako motyw śmierć – czyli tak naprawdę główny temat „Insygniów”. „Lily’s Theme” wybrzmiewa więc w „Snape’s Demise”, „The Resurrection Stone” i w „Voldemort’s End”. Myślę, że w tym kontekście rzecz staje się bardziej oczywista i zrozumiała. „Snape’s Demise” obrazuje śmierć Severusa Snape’a, o którego uczuciach do Lily pisać nie muszę, kto czytał/oglądał film, ten wie. W „The Resurrection Stone” słusznie użycie tego motywu nie dziwi; kamień wskrzeszenia, Harry widzi swoich zmarłych rodziców i przyjaciół – swoją drogą to tak smutna i sugestywna muzyka, że mam ciarki, kiedy tylko o niej pomyślę. No i „Voldemort’s End” – ostateczne unicestwienie głównego złego. Znów śmierć, a i sam Voldemort z Lily miał przecież wiele wspólnego. Echo tego delikatnego głosu, nucącego „Lily’s Theme” przypomina nam o jej ofierze i podkreśla, że nie poszła ona na marne. Tak to odbieram.
Całościowo, Francuz mnie oczarował. Emocji temu soundtrackowi odmówić jest trudno i osobiście lubię przeżywać tę muzykę ciągle od nowa. Nie potrafię dostrzec tej pustki, o której recenzent wspomina, nie potrafię traktować tej płyty tylko jako ładne opakowanie – „cacko”, bez głębszego przekazu. To bardzo dobre uzupełnienie części pierwszej, która jest rewelacyjna pod każdym względem (nie wiem, czy znajdę jeszcze kiedyś utwór, który zachwyci mnie tak bardzo, jak „Lovegood”).
Nie czepiam, bo nie ma czego. Recenzja jest napisana naprawdę uczciwie. Ale jakoś tej części o „Lily’s Theme” nie mogłam przeboleć i po prostu chciałam się podzielić własnymi przemyśleniami. Nie jestem ekspertem i mogę się, rzecz jasna, mylić. Jednak Desplat ma jako takie pojęcie o magii, bo w jego muzyce jest jej naprawdę dużo. I to już abstrahując od „Insygniów Śmierci” 😉
Ocena: 5 naturalnie.
Według mnie jest to dużo lepsza ścieżka niż 1 część Insygni. Muzyka idealnie współgra z filem, napięcie i akcja.
Ale jak dla mnie i tak najlepsze są te nastrojowe, wolne nuty:)
I mimo wszystko, szkoda że to już koniec przygody z Harrym…
Bajeczna ścieżka! 10 na 5.