Wprowadzenie
Najpopularniejsza saga ostatnich lat zbliża się nieubłaganie do końca. Nie wiem, czy to było powodem, że producenci zrezygnowali z usług Nicholasa Hoopera, ale wcale bym się tym nie zdziwił. Epicki finał wymaga odpowiedniej oprawy, a tej Hooper mimo wszystko zapewnić najprawdopodobniej nie był w stanie. Rozpoczęło się poszukiwanie następcy, pojawiły się plotki o powrocie samego Johna Williamsa, ale gdy to okazało się nierealne, wybór, jeśli się głębiej nad tym zastanowić, mógł być tylko jeden. Stwierdzenie, że Alexandre Desplat jest teraz modnym kompozytorem byłoby głębokim niedomówieniem, żaden z europejskich twórców muzyki filmowej nie cieszy się dziś większą popularnością i uznaniem. Na korzyść Francuza świadczy jeszcze pewne doświadczenie w gatunku i chociaż "Złoty kompas" i "Księży c w nowiu" nie są może najwybitniejszymi z jego dokonań, to na pewno świadczą o sprawności i muzycznej wyobraźni mistrza znad Sekwany.
Przygodom Harry’ego Pottera bliżej jest do pierwszego z tych filmów, a raczej było bliżej. "Insygnia śmierci" są bowiem najpoważniejszą częścią cyklu, mają najbardziej epicki charakter i to o odmiennym niż do tej pory charakterze. Przywołuje na myśl powagę "Władcy Pier ścieni", a nie bardziej beztroski "Złoty kompas". Zło zaciska pętlę, bohaterowie snują się po pustych, choć fotogenicznych przestrzeniach, śmierć (i śmierciożercy) czają się na każdym kroku… nie, przed takim wyzwaniem Desplat jeszcze nie stawał i kiedy wyszedłem z kina, miałem głębokie przeświadczenie, że nie podołał. Muzyka wydała mi się mało wyrazista, nieciekawa, nie udało mi się nawet wychwycić dobrze głównego motywu. Podobne wrażenia miałem po pierwszym przesłuchaniu płyty, chociaż już wtedy zacząłem spoglądać na tę partyturę życzliwszym okiem. Im bardziej jednak zagłębiałem się w poszczególne utwory, im bliższe stawały mi się kolejne tematy, tym bardziej praca Desplata rosła w moich oczach. To inny "Harry Potter" niż oglądaliśmy do tej pory, to inny rodzaj muzyki niż ta, którą prezentował Williams, Doyle czy Hooper, to wreszcie zupełnie inny Alexandre Desplat, lecz kiedy słuchacz przebije się przez początkowy, naturalny opór, odkryje niezwykły świat o wielkim bogactwie. Odkryje też klucz, jaki stał się powodem tego sukcesu. Mianowicie Alexandre Desplat, opracowując tę partyturę, wyruszył na poszukiwania i wydarł Śmierci wszystkie trzy jej Insygnia.
Peleryna niewidka
Desplat wymienił swój znoszony czarowny płaszcz wdzięcznych melodii i rozkosznych aranżacji na magiczną pelerynę, świadomy chyba, iż nie będzie w stanie napisać tej muzyki, korzystając z typowych dla siebie środków. Doprawdy niezmiernie rzadko czuć tu muśnięcie jego stylem, utworów nim przesiąkniętych nie ma wcale. Stanowi to pewną niespodziankę, gdyż ostatnio Desplat rzadko wyściubiał nosa ze znanych sobie rewirów, co mogło wywoływać przypuszczenie, iż pisze swoje prace na autopilocie. Biorąc pod uwagę poprzednie ścieżki dźwiękowe tego kompozytora, "Insygniom…" najbliżej jest do "Autora widmo" (proszę zwrócić uwagę na "Snape to Malfoy Manor"), do pewnego stopnia czuć, iż obydwie te prace powstawały w niedługim od siebie odstępie czasu.
Francuz nie ograniczył się jednak tylko do ukrycia pod peleryną. Wyruszył też na poszukiwanie tła, do którego mógłby się z korzyścią upodobnić. Odkrył więc gigantyczne doświadczenie Howarda Shore’a i w "Sky Battle" z powodzeniem operował hałasem, żwawe pasaże sugerują natomiast Danny’ego Elfmana, zakończenie "Ron’s Speech" ma posmak Johna Barry’ego, a nad całością wciąż pobrzmiewała mi pierwsza część "Opo wieści z Narnii" Harry’ego Gregsona-Williamsa. Nie mogło oczywiście zabraknąć też Johna Williamsa. Desplat co prawda nie wykazał się specjalną inwencją w wykorzystaniu "Hedwig’s Theme", ale za to, zamierzenie lub nie, w "Detonators" odwołał się do "Double Trouble" z "Więźnia z Az kabanu", a i brzmienie pełnej orkiestry w spokojniejszych momentach (chociażby w "The Will") ma w sobie coś z elegancji Williamsa.
Nie chciałbym jednak, by zostało odebrane, iż stosowanie peleryny niewidki przez Desplata jest wadą ścieżki. Te zapożyczenia, nawiązania, echa prac innych kompozytorów dobrze o nim świadczą. Widać bowiem, że Francuz szukał nowego języka, być może świadomy ograniczeń typowego dla siebie, być może z ambicji, by nadać "Insygniom…" wyjątkowy charakter. W żadnym też przypadku nie posuwa się za daleko. Czerpie z doświadczeń uzdolnionych kolegów, tworzy nową, oryginalną jakość.
Czarna Różdżka
Odnalezienie przez niestrudzonego Francuza Czarnej Różdżki skutkowało najbardziej niezwykłym z efektów. Nigdy nie wierzyłem w zdolności Desplata do budowania filmowej epiki. Różdżka dodała mu jednak tyle mocy, iż musiałem zupełnie zmienić moje zapatrywania w tym zakresie. Poczynając od wciśnięcia w fotel przez brawurowe "Snape To Malfoy Manor", a skończywszy na ponurej fanfarze w, jakżeby inaczej, "The Elder Wand", Desplat udowadnia, iż jednak potrafi pisać znakomitą muzykę pełną akcji i epiki. Świetnie poradził sobie z muzyczną ekwilibrystyką, jakiej wymaga niezwykle energiczna akcja lotu do Nory ("Sky Battle"), nieźle, chociaż nieco sztampowo wypada ucieczka z Ministerstwa Magii ("Fireplaces Escape") z ostrym brzmieniem trąbek.
O ile jeszcze mógłbym przyznać, iż Peleryna niewidka nie miała nic wspólne z ukryciem stylu Desplata, to wypadku muzyki akcji musiały mu pomóc czary. Jak to możliwe bowiem, by tak długo ukrywał przed słuchaczami talent w tym zakresie? Nie udałoby mu się też go nabyć z dnia na dzień. Na świat kompozytorów muzyki filmowej powinien paść blady strach, Desplat radził sobie znakomicie bez Czarnej Różdżki, wyposażony w nią stanie się niepokonany.
Jeśli zaś chodzi o spokojniejsze melodie, tu Francuz nigdy nie potrzebował żadnych artefaktów, by wzbudzać zachwyt. Tak i teraz utrzymuje wysoki poziom, a w przejmującym "Farewell to Doby" osiąga mistrzostwo porównywalne z "Elegy from Dunkirk" Dario Marianellego.
Kamień wskrzeszenia
Alexandre Desplat obrócił kamień trzy razy i nagle wróciło życie w zdawałoby się stracone muzyczne uniwersum filmów o Potterze. Williams, jak dobrze pamiętamy, wykonał znakomitą robotę, jestem również gorącym zwolennikiem ilustracji Patricka Doyle’a. Nicholas Hooper zaś powoli grzebał zainteresowanie muzyką do sagi. Zmniejszyły się oczekiwania i jego niepozbawione przecież plusów kompozycje przepadały bez echa. Desplat przywrócił młodemu czarodziejowi muzyczny splendor. "Insygnia Śmierci" są bogate tematycznie. Główny motyw nie jest co prawda tak zwarty i przebojowy jak te spod ręki Williamsa, budzi raczej skojarzenia z "Hogwart Hymn" Doyle’a, i raczej trudno się go nuci, ale ma pełen powagi i klasy charakter, jest również ciekawie aranżowany. To bodaj pierwszy Potter, w którym pojawiają się solowe frazy wiolonczeli i fletu, piękne i wzruszające w swej prostocie.
Pojawiają się też jednak bardziej pogodne, a nawet humorystyczne melodie, jak rytmiczne "Ministry of Magic" i "Detonators", czy wdzięczne i znakomicie dopasowane do postaci skrzata "Dobby". Nie powinien dziwić fakt, iż specjalista od melodramatów, bez kłopotu poradził sobie także z romantycznym "Harry and Ginny". Prawdziwy majstersztyk stanowi jednak "Lovegood". Desplat połączył tu dwa istotne elementy: ekscentryzm bohatera i podskórny niepokój, jaki towarzyszy wizycie w jego domu. Kompozytor wykorzystał powtarzające się frazy rozmaitych instrumentów od delikatnej gitary i fortepianu począwszy, a na gwałtownych wejściach klarnetu skończywszy, dodając do tego wschodnioeuropejskie brzmienia. To bodaj najbardziej oryginalny utwór na płycie i jeden z najlepszych, jakie Desplat napisał w swojej, bogatej przecież we wspaniałe tematy, karierze. Choćby on jeden przywraca wiarę w odrodzenie muzyki do sagi o Harrym Potterze.
Zakończenie
W ten oto sposób Insygnia Śmierci przeprowadziły Alexandre Desplata przez pułapki, jakie czaiły się na niego w ekranizacji pierwszej części ostatniego tomu serii i chociaż jako kompozytor odniósł spory sukces, martwi mnie niewystarczające wyeksponowanie potencjału jego partytury w filmie. David Yates najwyraźniej nie ma talentu do łączenia obrazu z muzyką, przez co, być może, Desplat straci szansę na kolejną Oscarową nominację (piszę o tym bez cienia przesady). Jest to fragment szerszego zjawiska, którego przykłady pojawiły się w kilku ostatnich recenzjach, które zostały opublikowane na naszym portalu. Reżyserzy w wielu przypadkach nie potrafią wykorzystać znakomitej muzyki w swoich filmach, przez co szerokiej publiczności mogą umknąć prawdziwe perły. Nie chcę przez to powiedzieć, że praca Desplata nie ma swoich wad, ale na dłuższą metę nie odbierają one przyjemności w odbiorze, a na pewno nie powinny przeszkodzić Yatesowi w umiejętnym wykorzystaniu jej w swoim obrazie. Wygląda jednak na to, że nawet sam Alexandre Desplat uzbrojony w Insygnia Śmierci niewiele może zrobić w starciu z wszechmocnym Sami-Wiecie-Kim (czyt. reżyserem). Szczęśliwie pozostają jeszcze płyty, a w przypadku przygód Pottera nadzieja, że w następnej części będzie lepiej. Bez wątpienia jest na co czekać.
Bezbłędna i obłędna ścieżka! 100 na 5.
Najlepszy „nie-williamsowy” soundtrack do Harry’ego Pottera.