Trzecie i ostatnie spotkanie z telewizyjnym Hannibalem Lecterem przenosi nas do wydarzeń z książek „Hannibal” oraz „Czerwony smok”, które Bryan Fuller potraktował jako prequele. Jednak znowu udało się zachować mroczny, lekko psychodeliczny klimat, co jest zasługą obłędnej warstwy wizualnej. Nadal błyszczą Mads Mikkelsen i Hugh Dancy (w ogóle aktorstwo było tu zawsze na wysokim poziomie), a napięcie trzyma aż do niejednoznacznego finału. Czy warstwa muzyczna im dorównuje?
Odpowiadający za nią od samego początku Brian Reitzell spisał się znakomicie, idealnie współtworząc klimat serialu. Ale słuchanie jego score’u poza kontekstem zawsze było zadaniem karkołomnym i doprowadzającym fanów muzyki filmowej do szewskiej pasji. Nawet podzielenie muzyki na krótsze fragmenty wydawało się połowicznym rozwiązaniem, chociaż najbardziej optymalnym. I każdej części towarzyszył fragment „Wariacji Goldmanowskich” Jana Sebastiana Bacha, podkreślający poczucie gustu doktora Lectera.
Dalej jednak mamy psychodeliczne dźwięki, zmieniające się jak w kalejdoskopie. Orientalne wstawki (agresywne „Antipasto”), gwałtownie opadające smyczki, wszelkiego rodzaju szumy i nasilające się uderzenia zniekształconej perkusji. Dźwiękowe plamy oraz eksperymenty wprawiają w zakłopotanie, skrzypce świdrują (portret Masona Vergera w pierwszej części „Primavera”), pojawiają się nietypowe dźwięki (stłuczone szkło w „Primavera”, odbijające się piłeczki ping-pongowe w pierwszej części „Dolce”), jakieś dzwoneczki, organy (druga część „Primavera”)… Nawet elementy lekko japońskie („Secondo”) są ogromnym testem cierpliwości dla słuchacza. Spokojniejsze fragmenty (niemal kołysankowa druga część „Secondo”) bezustannie przeplatają się z tymi bardziej niepokojącymi, całość jest niezwykle trudna do opisania, a udźwiękowienie wprawia odbiorcę w osłupienie.
Jest tu jednak jeden warty uwagi fragment – to piosenka „Snake Charmer” w wykonaniu Marca Almonda. Egzotyczna elektronika połączona z wokalem przypominającym Midge’a Ure’a robi piorunujące wrażenie. Z innych utworów najbardziej wybija się futurystyczne „Contorno” oraz lekko noirowa druga część „Dolce” z następującymi falowo uderzeniami perkusji, której towarzyszą flety. Nawet cyrkowa melodia z pierwszej odsłony „Digestivo” jest polana takimi udziwnieniami, że można odnieść wrażenie, iż komponował to jakiś nałogowiec po silnej dawce używek.
Ale tak było zawsze z muzyką do „Hannibala” – jest trudna, psychodeliczna i strasznie wymagająca. Znakomicie sprawdza się na ekranie, ale słuchanie jej poza nim, i to na trzeźwo, jest nie do przyjęcia. I tak jak przy poprzednich częściach, album polecam na własną odpowiedzialność. Ja daję trzy nutki, chociaż jest to bardzo naciągana ocena.
Drugi album teoretycznie wydaje się łatwiejszy w odsłuchu, bowiem cała fabuła opiera się na wydarzeniach znanych z powieści „Czerwony smok”. Zaskakuje natomiast obecność piosenek. Na tym albumie są aż dwa śpiewane utwory.
Pierwszym jest sakralne „Alleluja” zagrane na fortepianie w asyście anielskiego głosu Michy Luny. Drugim jest magnetyzujące „Love Crome” od zapomnianej nieco Siouxsie Sioux – frontmenki popularnego w latach 80. Siouxsie and the Banshees. Po mocnym i agresywnym wstępie tworzy się specyficzna aura (te smyczki oraz monotonny klawesyn), która w połączeniu z delikatnym głosem Siouxsie tworzy idealne zwieńczenie opowieści o Hannibalu-kanibalu.
Dalej jednak jest to instrumentalne wyzwanie, pełne agresji i paradoksów, które tworzą aurę oniryczno-psychodeliczną. Tutaj więcej ma do powiedzenia perkusja, czasami działająca niczym mantra (idealnie współgrająca ze strzelającą elektroniką w „The Great Red Dragon”, czy niemal marszowa, nawarstwiająca w drugiej części „The Great Red Dragon”), tajemnicza, niemal mistyczna. Smyczki jak z horroru, gwałtownie idą ku górze, powraca też znajomy dźwięk "wachnięcia" ze scen wizji agenta Grahama (w poprzedniej serii tego fragmentu nie było), ale generalnie i tak dominują tutaj monotonne, elektroniczne plamy dźwięku.
Dałoby się to przeżyć, gdyby nie fakt, że większość utworów trwa długo ponad pięć minut. Dotyczy to głównie fragmentów „And the Woman Clothed with the Sun” oraz „And the Woman Clothed in Sun”. Dominuje w nich niby spokojna elektronika, gdzieś tam przewijająca się w tle, ale pewną odskocznią dla niej stanowią nerwowe dźwięki gitar, bas (trzecia część drugiego ze wspomnianych tytułów) oraz przepiękne fragmenty fortepianone (zaskakująco liryczna cześć czwarta „And the Woman Clothed in Sun”). Wszystko zmienia się tuż pod koniec (lekko orientalne „The Wrath of the Lamb”), ale ten stan nie trwa zbyt długo. Maestro wraca do udziwnionego eksperymentowania, którego egzystencja poza ekranem nie ma sensu.
Nawet obecność dźwięków imitujących mewy („…And the Beast from the Sea”), tykania oraz thereminu nie jest w stanie tego uratować. Drugi album z trzeciej serii rozczarowuje i w środkowej części zwyczajnie przynudza. Najbardziej czuć to w przypadku tych najdłuższych utworów. W dalszym ciągu jest to muzyka dla wytrwałych fanów muzyki filmowej, otwartych na trudne oraz niewygodne eksperymenty. Za to świetnie współgra z wydarzeniami ekranowymi, więc dlatego dostaje ode mnie trójkę.
Zdecydowanie lżejsza muzyka aniżeli ta z poprzednich sezonów, ale czy lepsza? Sprawa dyskusyjna. Niech te trzy pozostanie.