Roy Halston – zapomniany, choć jeden z ważniejszych projektantów mody lat 70. i 80. Człowiek niemal cały czas lawirujący między sztuką a komercją, został przypomniany w 2021 roku dzięki miniserialowi Netflixa od Ryana Murphy’ego. Choć doceniono magnetyzującą rolę Ewana McGregora oraz wiernie odtworzone realia epoki, to ciężko nie było dostrzec skrótowości w prezentowaniu życiorysu. Jakby twórcy chcieli złapać kilka srok za ogon i nie mogli się zdecydować na czym się skupić. Czy na karierze projektanta, jego życiu prywatnym, uzależnieniu od narkotyków, spektakularnemu upadkowi, przyjaźni z Lizą Minelli. Pięć odcinków to troszkę za mało na tak barwną postać.
Tutaj do gry musiała wejść muzyka, za którą odpowiada Nathan Barr. Nic nie mówi to nazwisko? To przede wszystkim twórca telewizyjny znany z takich produkcji jak „Czysta krew”, „Zawód: Amerykanin”, „Carnival Row” czy „Wielka”. Z Ryanem Murphy pracował przy mini-serialu „Hollywood”, więc ten wybór nie jest zaskakujący. Tak samo jak fakt, że maestro sięga po elektronikę z bardzo skromnym bandem. Co pasuje zarówno do epoki (czyli lat 70. i 80.), jak też do samego bohatera. Zaskakująco stonowana, grająca w tle i wycofana, gdzie w serialu najbardziej wybijają się piosenki. Choć całość jest bardzo krótka (niecałe 40 minut), nie ma tutaj miejsca na jakąkolwiek nudę. Maestro nie boi się sięgnąć po pulsujące dźwięki, delikatne pasaże oraz wiele mroczniejszych miejsc. Można powiedzieć, że jest jak na dyskotece?
Przy dwóch utworach Amerykaninowi pomagał jego asystent – Stephen Lukash. „Got My Team” to bardzo pulsująca elektronika z rytmiczną sekcją rytmiczną oraz nakładającymi na siebie pasażami. Czuć tu pewną ekscytację, a jednocześnie pewną tajemnicę. Z kolei „Jacqueline Kennedy” wydaje się mieć podobny vibe, lecz bardziej „miękki”, z rozpędzoną perkusją.
Dominują tutaj dwa kontrastujące ze sobą tony. Pierwszy wydaje się o wiele mroczniejszy, bardziej dramatyczny i oszczędny w formie. Atmosferę buduje wolno grająca elektronika, smyczki i fortepian jak w „Made Something”, niemal monotonnym „Car Flashback” czy „Carl’s Problem”. Drugi ton jest bardziej dynamiczny, energiczny niczym praca nad kolejnym projektem. Tutaj większe pole ma perkusja, klawisze brzmią jeszcze bardziej retro i „ciepło” jak w „Something Great” czy rozpoczynający się gitarą, powoli nakręcający się „Versailles”.
Najciekawiej jest jednak wtedy, gdy Barr przełamuje te tony. Wolniejsze fragmenty czyni godnymi odsłuchu („Not a Pitch”, gdzie czuć trochę Cliffa Martineza czy poruszające „Mother’s Funeral”), dodając sporo dramatyzmu jak w kończących całość „Not Halston Anymore” oraz „The End”. Pozornie proste plamy dźwięku ubarwia pojedynczymi nutami fortepianu i/lub smyczkami. Wtedy ta hybryda potrafi uderzyć.
Pewnym miłym dodatkiem są tutaj przy piosenki w wykonaniu Krysty Rodriguez. Aktorka wciela się w Lizę Minnelli, która przyjaźniła się z Halstonem, zaś jej wokal robi piorunujące wrażenie. Każdy z tych utworów jest w innej stylistyce, pokazując wszechstronność tej artystki. Skoczny i szybki jazzowy „Say Liza (Liza with a Z)”, gdzie dowcipnie komentuje problemy ze swoim imieniem. „I Gotcha” jest już bardziej funkowy, okraszany dęciakami – najbardziej dynamiczny z całej trójki. Oraz jeszcze elegancki (na początku) „Bonjour Paris”, jakby wzięty z musicalu. Bardzo przyjemna odskoczna od reszty score’u.
„Halston” jest zbyt solidną pracą w karierze Barra, żeby ją zignorować. Amerykanin na małym ekranie pokazuje jak wiele osiąga dość skromnymi środkami. Przyjemne doświadczenie, zgrabnie uzupełniające się z serialem. Za to z czystym sumieniem mogę dać czwórkę.
0 komentarzy