Na pewno każdy miłośnik horrorów nie raz widział film pt. „The Babysitter Murders”. Nie? Cóż, tak właśnie brzmiała pierwotna nazwa słynnego „Halloween” Johna Carpentera. I trzeba przyznać, że ostateczny tytuł brzmi zdecydowanie lepiej. Zresztą sam producent, Irwin Yablans, który wymyślił całą historię o Michaelu Myersie i zdecydował o zmianie tytułu, był mocno zaskoczony faktem, że nikt wcześniej go nie wykorzystał. I pewnie równie mocno zdziwił go komercyjny sukces filmu. Dziś „Halloween” zalicza się do klasyki kina grozy – doczekał się on zresztą licznych kontynuacji oraz zsequelowanego remake’u. Nie należy jednak zapominać, że była to produkcja bardzo skromna, nakręcona za naprawdę śmieszne pieniądze. Tym bardziej należy docenić pracę Carpentera i jego ekipy, którzy przy tak małym budżecie stworzyli film, który wciąż potrafi wywołać ciarki na plecach niejednego widza.
I choć trudno w to uwierzyć, to historia o seryjnym mordercy, który po ucieczce ze szpitala psychiatrycznego wraca do rodzimego miasteczka, by w święto Halloween siać strach i zabijać, została nakręcona w zaledwie trzy tygodnie. Równie krótko, głównie ze względu na okrojony budżet, trwał proces tworzenia muzyki pod gotowy film. Score nagrano w niecałe dwa tygodnie, a stworzył go sam reżyser, który zresztą przy większości swoich produkcji figuruje jako kompozytor (acz często w duecie z faktycznymi twórcami muzyki). Carpenter żartuje, że była to decyzja czysto finansowa – był on po prostu najtańszym wyborem, na jaki mogli sobie pozwolić w tak krótkim czasie. I chyba tylko skromność nie pozwala mu stwierdzić, iż był to najlepszy wybór, jaki mógł się trafić – bowiem ścieżka dźwiękowa jest do dziś równie dużym obiektem kultu, co sam film.
By jeszcze bardziej zaoszczędzić na kosztach, Carpenter oparł całą ilustrację wyłącznie na brzmieniu syntezatora, który miesza się z klasycznym dźwiękiem fortepianu. Jednak, patrząc na siłę oddziaływania tej muzyki (nie tylko w filmie), w zupełności to wystarczyło. Największą zaletą i siłą napędową całej partytury jest rewelacyjny motyw przewodni, składający się z kilku taktów, jakich młodego Carpentera nauczył wybijać na bębenkach ojciec. Tak właśnie, odpowiednio zaaranżowana, niewinna muzyczna zabawa z dzieciństwa przerodziła się w mrożący krew w żyłach temat, idealnie oddający niepokojącą atmosferę i poczucie ciągłego zagrożenia. Dziś mało kto nie słyszał tej melodii, która na stałe wpisała się do annałów muzyki filmowej i znana jest nawet laikom, zupełnie nieobeznanym z kinem. O sile i nierozerwalnych więzach tego tematu z danym tytułem może świadczyć fakt, iż w niepotrzebnym remake’u Roba Zombie z 2007 roku, Tyler Bates ponownie go wykorzystał. Zupełnie, jakby był świadom, że nie jest w stanie stworzyć lepszego znaku rozpoznawczego. Na tym temacie opiera się zresztą cała ścieżka dźwiękowa. Na albumie przeplata się on w takich kawałkach, jak choćby „Shape Escapes” (w ogóle nie zmieniona wersja), „Meyer’s House”, ”Loomis And Shape’s Car”, czy „Laurie Knows”.
Poza nim jest jeszcze drugi temat – „Laurie’s Theme”, który, jak sama nazwa wskazuje, przypisano głównej bohaterce, granej przez Jamie Lee Curtis. Jest to bardzo prosta melodia na pianino, którą też nie raz jeszcze usłyszymy. Z tych dwóch prostych, ale jakże wymownych tematów składa się właściwie cała płyta, co prowadzi nas do głównej wady tej pozycji – monotonności. Choć dość krótki, album ten szybko potrafi znudzić, a powtarzany w kółko ten sam motyw potrafi zmęczyć i tym samym traci na atrakcyjności. Szczególnie, że – i tu właśnie wychodzi skromność budżetu, jak i brak większych możliwości twórcy – Carpenter nie rozbudowuje ścieżki i nie ucieka w jakieś skomplikowane aranżacje, serwując wciąż te same, znajome dźwięki. Do tego dochodzi też typowy underscore, którego nie dało się uniknąć – stąd takie kawałki, jak „Michael Kills Judith”, „The Shape Lurks” i „The Shape Stalks” zwyczajnie nie sprawdzają się bez filmu.
Nie należy jednak zapominać, iż w momencie tworzenia muzyki, Carpenter nie myślał o jej późniejszej prezencji na jakiejś płycie winylowej (ba!, pewnie w ogóle nie sądził, że ktoś to wyda), lecz skoncentrowany był tylko i wyłącznie na jej filmowej funkcji. I tu nie można mieć żadnych zastrzeżeń – jego muzyka doskonale współgra z ekranową akcją, buduje jedyną w swoim rodzaju atmosferę i solidnie pomaga w straszeniu. I właśnie na tym polega siła muzyki do „Halloween”. Trudno więc stwierdzić, aby cała płyta była kultowa i warta większej uwagi. Za to temat przewodni – jak i film – bez wątpienia jest. Choć pewnie już go znacie…
P.S. Poza recenzowanym tutaj wydaniem, które na początku ukazało się na kasetach magnetowych i doczekało się wielu wznowień, istnieje jeszcze specjalne wydanie z okazji 20-lecia serii, również od Varese. „Halloween – 20th Anniversary Edition” to niby pełniejszy album (ponad 50 minut), ale tak naprawdę oferuje tylko większą powtarzalność tematu przewodniego i dodatek w postaci dialogów z filmu. Czyli raczej nic specjalnego – zdecydowanie lepsze jest wydanie podstawowe. Jako ciekawostkę można też wspomnieć o wydaniu japońskim z 1979 r., z ośmioma ścieżkami zmieszanymi z dialogami.
Temat legenda, ale reszta, jak to u Carpentera, już dużo słabsza, egzamin zdająca już tylko w filmie.