Któż z kinomanów nie zna braci Coen? Każda premiera ich filmu jest ogromnym wydarzeniem, które elektryzuje widzów i krytyków na całym świecie. Nie inaczej było z „Ave, Cezar!” – komedią będącą hołdem dla kina lat 50., w których gwiazdy ekranu świeciły pełnią blasku. Ale kiedy jedna z nich zostaje porwana, sprawy mogą obrócić się w nieprzyjemny sposób. Porządku pilnuje niejaki Eddie Mannix – świetny Josh Brolin, którego wspierają takie osobowości jak George Clooney, Ralph Fiennes, Scarlett Johansson, Tilda Swinton czy Aiden Elrenreich. Jednak w tym przypadku końcowy efekt mocno podzielił odbiorców. Nie zawiodła oprawa audio-wizualna, co w przypadku Coenów jest standardem.
Powiem krótko: tak bogatego score'u maestro nie miał dotąd szansy zrealizować dla Coenów. A jest nim nikt inny jak Carter Burwell, którego mógłbym – i nie byłoby w tym przesady – nazwać trzecim bratem. Ponieważ jest to hołd dla kina, to i muzyka jest podporządkowana różnym gatunkom, co wynika z wydarzeń ekranowych – przenosimy się z jednego planu filmowego na drugi, a to zmusza do wejścia w różnorakie konwencje. Mogło to doprowadzić do prawdziwego zawrotu głowy, ale ryzyko się opłaciło.
Spoiwem łączącym całość jest motyw głównego bohatera – genialnego fixera, wierzącego w kino oraz Boga w branży. Perfekcyjnie prezentuje się on w melancholijnym, naznaczonym stylem kompozytora „5 A.M.”. Fortepian idealnie opisuje charakter zmęczonego, ale nie potrafiącego żyć bez Hollywood bohatera, którego w zależności od jego nastroju podkreślają dźwięki pozytywki („Little Eddie”), solówki saksofonu a la kino noir („Silverman Sax”) lub wariacje na pełną orkiestrę („The Pursuit of the Future”).
Burwell pozwala sobie na pastisz, przez co zapuszcza się w nieuczęszczane wcześniej rejony. Efekt jest znakomity. Potężnie brzmi temat tytułowy, jakby żywcem wzięty z niepublikowanej ilustracji Miklósa Rózsy do produkcji historycznej, ze wskazaniem na starożytny Rzym. Marszowe uderzenia kotłów, mocarne dęciaki, dzwonki, orientalne flety, płynące smyczki, wreszcie chór – razem i z osobna robią niesamowite wrażenie nawet poza kontekstem. Drugą taką petardą jest musicalowe „No Dames”, zrealizowany w starym, jazzowym stylu spod znaku Binga Crosby'ego czy Franka Sinatry.
Nie zabrakło też miejsca dla klasycznego westernu z trąbką na pierwszym planie („Hobie and Whitey”) i sentymentalnymi skrzypcami („Lazy Old Moon Overture”), a także prześlicznej… partii operowej (zaaranżowana od Jacquesa Offenbacha barkarola „Jonah's Daughter” z cudownymi perkusjonaliami oraz harfą). A jeśli komuś mało wrażeń, to mamy tez elegancki jazz z cudnej restauracji („The Glory of Love” oraz „The Song of India”). Najistotniejsze są jednakże wejścia rosyjskiego chóru, gdyż za filmowymi wydarzeniami stoją komuniści. I każde jego wejście robi ogromne wrażenie, nawet jeśli jest to aż czterokrotna obecność.
Sama taka zbitka różnych stylów może budzić skojarzenia z „Grand Budapest Hotel” Desplata. Jednak eklektyzm Burwella ma swoje źródło w pastiszu oraz imitacji dawnego sposobu komponowania muzyki spod znaku takich gigantów jak Rózsa, Alfred Newman, Aaron Copland czy Dimitri Tiomkin. I z tego zadania kompozytor wywiązał się znakomicie. Bez kontekstu filmowego płyta może nie mieć aż takiej siły oddziaływania. Także fragmenty związane z porwaniem są klasyczną tapetą (na szczęście nie trwają one zbyt długo). Ale nie zmienia to faktu, że jest to prawdopodobnie najlepsze dzieło stworzone dla braci Coen.
Ave, Burwell! Salutant vos in vestra audienti.
0 komentarzy