W zeszłym roku pisałem o tym, że piosenki z „Gościa” dominują nad ilustracją oryginalną, która zresztą i tak nie została wydana. Muzyczny rynek kolekcjonerski ma się jednak dobrze, toteż w tym roku dzieła dopełniono – acz w nieco zaskakujący sposób. Zamiast płyty kompaktowej lub, będącego już od dawna na porządku dziennym, udostępnienia elektronicznych plików, zdecydowano się na winyl. Dokładnie 180 gramowy, czerwony krążek w gustownym kartoniku, na który nałożono dodatkowo jeszcze żółty, przypominający taśmę policyjną pasek (tzw. OBI). I, mimo średniej popularności filmu, pozycja ta błyskawicznie się wyprzedała.
Produkcja Adama Wingarda w jawny, acz dość przewrotny sposób nawiązuje do thrillerów spod znaku Johna Carpentera (i nie tylko). Nic więc dziwnego, iż także muzyka podąża tą ścieżką. W nutach nie doczekamy się jednak tej samej charakterności, co w ruchomym obrazie. Daleko im też do kultowych soundtracków przywołanego wyżej twórcy. To solidna, klimatyczna oprawa, jednak przegrywająca ze wspomnianymi już piosenkami. Ba! Przez większość filmu w ogóle trudno jest ją zauważyć, jej obecność wpływa na odbiorcę raczej podświadomie. To nie ten typ muzyki, który na swoich barkach niesie film, jakkolwiek zapada w pamięć.
Niemniej album i minimalistyczna elektronika może się podobać. Jej autor – dobry kolega reżysera, Steve Moore – sprawnie operuje brzmieniem, nieźle oddaje posępną, fatalistyczną wręcz aurę filmu. W przeciwieństwie do Carpentera nie podkreśla go jednak unikalnym stylem i/lub świdrującymi w głowie na długo po seansie tematami. W dużej mierze bawi się raczej underscorem, syntetycznymi teksturami tła, które co jakiś czas odpowiednio narastają. Szczęśliwie nie są to tylko puste, irytujące sample – poszczególne dźwięki potrafią zaintrygować, zgrabnie wprowadzając nas w świat przedstawiony. A kiedy trzeba potrafią również przyprawić o gęsią skórkę.
Chociaż „The Guest” bezustannie balansuje na granicy pastiszu gatunku, to kompozytor przez cały czas zachowuje powagę, nie sili się na żadne mrugnięcia uchem. Jego muzyka trzyma nas w ciągłej niepewności, napięciu. Jest też w stałym ruchu – krąży wokół niczym sęp nad truchłem, co dobrze podkreśla wyraźny, miarowy rytm, jaki obecny jest w każdym, nawet najmniej atrakcyjnym utworze. Poczucie zagrożenia nie słabnie zatem do samego końca, podobnie, jak i swoista melodyjność elektroniki.
Tętno podwyższają rzecz jasna głównie kawałki akcji, a więc na dobrą sprawę dopiero końcówka płyty (wcześniej wybija się właściwie tylko „After School” i „Bar Fight”). Finał krążka, prócz większej wyrazistości, przynosi też ze sobą kilka fragmentów bonusowych – w tym właśnie chwytliwy, typowy dla lat 80. action score, ostatecznie jednak w filmie nieużyty. Paradoksalnie to najlepszy moment całej ścieżki dźwiękowej, który dobitnie udowadnia słuchaczowi, iż jej potencjał nie został w pełni wykorzystany.
Trudno zarazem uznać „Gościa” za niewypał. Namacalny, przyjemny w swej szorstkości klimacik oraz pulsujący minimalizm kompozycji, stanowi dobrą przeciwwagę dla bardziej krzykliwych piosenek. Również krótki album, acz nie zawsze trafia w cel zbędnym planktonem („Title” i „Day Break” to jakaś pomyłka), może być ciekawym doświadczeniem samym w sobie. Jego sposób wydania mówi przy tym wszystko o tym, do jakiej grupy odbiorców jest skierowany i sprawia, iż trudno polecić go z czystym sercem pozostałym melomanom…
0 komentarzy