Druga Faza Marvela trwa w najlepsze – dosłownie. Po kilku solidnych, lecz pozostawiających nieco do życzenia sequelach przygód bliskich nam już bohaterów, przyszła w końcu pora na nową i w dodatku mniej znaną ekipę. Brak popularności nie przeszkodził jednak „Strażnikom Galaktyki” podbić kin. Ale trudno, żeby było inaczej, skoro w drużynie mają gadającego szopa z giwerą i drzewo-podobnego Groota. Takie duo to już spora atrakcja sama w sobie, a kiedy dodamy do tego jeszcze ciekawą chemię z pozostałymi indywidualistami grupy, świetny humor i wartką akcję, to okaże się, że film Jamesa Gunna stanowi poważną ‘konkurencję’ dla Avengersów i jest obok nich bodaj najfajniejszym filmem tego uniwersum.
Skoro Gunn, to wiadomo było od razu, kto odpowiadać będzie za muzykę. Nazwisko Tylera Batesa środowisko fanowskie przyjęło jednak z dużym spokojem – być może dlatego, że to właśnie pod skrzydłami Gunna kompozytor stworzył swoje najlepsze prace, pozbawione w dodatku chamskich plagiatów. No i co, jak co, ale wielka kosmiczna przygoda dawała mu nieograniczone pole do popisu i szansę, by naprawdę mógł zabłysnąć w wielkobudżetowym kinie, pisząc swoje własne „Gwiezdne wojny”.
Reżyser pozwolił mu jednak tylko na połowiczne rozwinięcie skrzydeł, gros scen opierając na utworach źródłowych. Ba! To wręcz piosenkom film Gunna zawdzięcza część swej magii, to one są także ważnym elementem fabularnym całości, a ich bliskie wirtuozerii zgranie z ruchomym obrazem poniekąd ratuje także ilustrację Batesa. Czyni to też na albumie Deluxe, stanowiącym ni mniej, ni więcej, tylko scalenie dwóch odrębnych wydawnictw – rzeczonego score’u oraz soundtracku piosenkowego, o mówiącym wszystko tytule: „Awesome Mix, Vol. 1”.
Oczywistą wisienką na torcie jest tu „Hooked on a Feeling”, które stało się motywem przewodnim produkcji już na etapie licznych zwiastunów – gdzie niekiedy wypada nawet lepiej, niż w gotowym filmie. Jest to jeden z tych przypadków, gdzie twórcom nie tylko udało się wyciągnąć trupa z szafy i sprawić, by ten znów stał się atrakcyjny, lecz dosłownie przywłaszczyć go sobie na stałe, czyniąc zeń gwóźdź programu. To całkiem spore, a przy tym także nieco ironiczne osiągnięcie, biorąc pod uwagę, że hit ten jest przeróbką, nie raz w dodatku wykorzystywaną w popkulturze (choćby u Tarantino, we „Wściekłych Psach”). Po styczności ze „Strażnikami…” ciężko jednak wyprzeć go z pamięci, a wraz z nim konkretne skojarzenia i swoistą przynależność do tytułu.
Reszta przebojów radzi sobie na ekranie (i poza nim) równie dobrze. Najwięcej przestrzeni otrzymał z pewnością Redbone, którego „Come and Get Your Love” ilustruje napisy początkowe i osobliwy taniec. Ale po wyjściu z kina bez problemu wybrzmiewa w głowie także romantyczne „I'm Not in Love”, rockowe „Spirit in the Sky” czy „The Pina Colada Song”. Wszystkie one były już wałkowane w niejednym filmie – ten ostatni w nieco lepszej aranżacji nie tak dawno ubarwiał „Sekretne życie Waltera Mitty” – ale nie ulega wątpliwości, że to właśnie u Gunna stare szlagiery przeżywają swą drugą (tudzież kolejną) młodość. To wrażenie dzielnie podtrzymuje także płyta – spójna, doskonale zgrana, nie za długa i dająca dużo frajdy. Po prostu super!
Na ich tle kompozycja Batesa traci trochę w uszach odbiorcy, lecz szczęśliwie nie jest to tak do końca przegrana batalia. Maestro, łącząc klasyczną orkiestrę oraz okazjonalne chóry z elektroniką i instrumentami bardziej współczesnymi (gitara rockowa), zdołał się obronić w starciu ze śpiewanymi utworami oraz licznymi efektami dźwiękowymi. Co więcej, Bates bez problemu pobił na tym polu także pracę Alana Silvestri do wspomnianych „The Avengers”. I zdaje się, że uczynił to bez większych problemów – choć, paradoksalnie, nie dostarczył równie solidnego tematu głównego, który można by było zanucić po napisach końcowych.
Do magii i siły oddziaływania „Star Wars” lub starych „Star Treków” wciąż więc daleko. Klimat, muzyka Batesa wespół z ruchomymi kadrami, wywołuje jedynie okazjonalnie i czyni to głównie w końcówce, w czysto lirycznych, chwytających za serce momentach („Groot Spores” z odrobinę kiczowatymi syntezatorami i „Groot Cocoon” – dla takich chwil robi się filmy!). Jego nutom w dużej mierze brakuje niestety charakteru, by nie powiedzieć duszy (bo pasję i chęci czuć) oraz pewnej finezji. To dobra, miejscami nawet bardzo dobra, lecz także typowo rzemieślnicza robota, w której ani razu twórca nie stara się bawić materią, nie usiłuje zaskoczyć widza i wyjść poza przyjęte schematy. Tam więc, gdzie mamy do czynienia z rozbuchaną akcją, tam w kwestii dźwiękowej przoduje tradycyjne „łubu-dubu”, które częstokroć przed sztampą ratują chóry („Black Tears”, „The Kyln Escape”) lub zalążki fajnych, heroicznych melodii („The Ballad of The Nova Corps.”, „Guardians United”).
Co prawda to wszystko bezbłędnie odnajduje się w filmie Gunna, ale brakuje tu tak potrzebnej fantazji, charakteryzującej wszystkie kanoniczne tytuły gatunku. Wystarczy przypomnieć sobie jakąkolwiek sekwencję lotu Sokoła Millenium w „Imperium kontratakuje”, by dostrzec różnicę klas. Szczególnie, że poza action scorem i nadmienionymi fragmentami liryki, Bates nie oferuje wiele. Podkład dla przeciwnika Guardianów jest mocno nijaki i bynajmniej nie wzbudza zagrożenia; muzyka dramatyczna jest również bez wyrazu, a i sporo tu zwykłego underscore’u, który w dodatku często przybiera formę króciutkich utworów, jakich nawet się nie zauważa. Sam krążek także wydaje się odrobinę przydługi, a materiał z jego pierwszej połowy bywa męczący, nużący i zbyt jednolity.
Ogółem mamy jednak do czynienia z naprawdę solidną ścieżką dźwiękową, która nie wywołuje fałszywego śmiechu, lecz pozytywne wrażenie i na taką też ocenę zasługuje. Fani „Guardians of the Galaxy” – a tych zapewne z każdym dniem przybywa – powinni być zachwyceni tak piosenkami, jak i podkładem ilustracyjnym, które tu zgrabnie uzupełniają się pod jedną okładką. Osoby postronne także nie mają nic do stracenia, choć nie wiem czy w ich przypadku nie będzie lepiej sięgnąć kolejno po oddzielne wydawnictwa, z naciskiem na składankę Petera Qui… to jest Star Lorda. I pamiętajcie – niech mo…cna muzyka będzie z Wami!
A ode mnie będzie jednak trzy. Niestety album nie dotrzymuje tempa wrażeniom, jakie muzyka serwuje nam w filmie.
Niby wszystko się zgadza, film zacnie okraszony piosenkami i scorem, choć nie zgodzę się co do tego, że Bates „nie dostarczył równie solidnego tematu głównego, który można by było zanucić po napisach końcowych”. Po akcji w więzieniu (The Kyln Escape), bitwach powietrznych (The Final Battle Begins), finałowej scenie (Black Tears) czy po napisach końcowych, to właśnie temat przewodni nie schodził moich ust 😉
Ech, jakby taka muzyka była w Avengers… Tyler Bates świetnie sobie poradził z wykonaniem zapadającego w pamięć score’u, który obecnie jest moim ulubionym z filmów Marvela. Natomiast piosenki idealnie wpasowują się w atmosferę „Strażników…”
Sam score Batesa na płycie jest potwornie nudny. Z trudem przebrnąłem. Ja bym się na żadną 5 na wrażeniometrze nie pokusił. W filmie jednak działa dobrze. Zgadzam się z Mysterym, że temat główny jest w porządku i potrafi się przyczepić po filmie. Tak czy owak „Strażnicy…” jadą na piosenkach i chociaż z czasem kolejne przeboje wykorzystywane są dość mechanicznie, jest to fajny, żywiołowy wyróżnik. Niech będzie 4, ale trochę z sympatii dla filmu.