„The Great Outdoors” to typowy produkt lat 80 ubiegłego stulecia. Głupkowata, zwariowana komedia, wystawiająca na próbę rodzinne więzi pośród uroków natury, stanowi prawdziwy popis dla tuz amerykańskiego dowcipu: Johna Candy i Dana Aykroyda. Nie jest to może niewiarygodnie porażający gagami film, lecz nazwisko odpowiedzialnego za skrypt Johna Hughesa gwarantuje mimo wszystko jakiś poziom, wobec czego całość potrafi wciąż bawić – i to nawet biorąc pod uwagę, iż twórca słynnego Kevina wziął sobie wtedy wolne. Był to bowiem trzeci z kolei projekt, który oddał w reżyserskie ręce swego kumpla, Howarda Deutcha. Ten jednak nigdy nie posiadał równie charakterystycznego stylu, wyczucia, ani też mocnego nazwiska, wobec czego niektóre z elementów, w tym muzyka, zostały mu niejako odgórnie narzucone.
Skończyło się więc na łechtaniu ego Aykroyda, który zdominował soundtrack swymi bluesowymi popisami pod pseudonimem The Elwood Blues Revue (oczywista pozostałość po The Blues Brothers, których tradycję scenicznych występów pielęgnował przez jakiś czas solo, i do których sam film także puszcza oko) oraz na skromnym dodatku instrumentalnym Thomasa Newmana, który w owym czasie był ‘w modzie’ (biorąc pod uwagę, że Deutch nigdy potem już z nim nie pracował jest to raczej oczywisty wybór producentów). Ten drugi element został w filmie ostro zmarginalizowany – pojawia się dosłownie w kilku scenach i stylem właściwie nie odbiega specjalnie od muzyki źródłowej, toteż łatwo go z nią pomylić. Na albumie wydawcy litościwie zamieścili zresztą tylko jedną ściezkę Newmana, „Hey, Cowboy!”. Jest to radosne połączenie estradowego grania z country, w którym męski chórek (Lazy 13) co jakiś czas nuci tytuł utworu. Szału nie ma, choć to z pewnością przyjemna i w jakimś stopniu zabawna nuta, a przy tym bodaj jedyna naprawdę reprezentatywna z całego seansu.
Jeśli zaś chodzi o piosenki, to – poza wspomnianym Elwoodem, któremu idzie raz lepiej, raz gorzej (czego świetnym przykładem dwie, diametralnie różne jakościowo części „Land of a Thousand Dances”) – wybór mamy dość ograniczony, a przy tym niespecjalnie atrakcyjny. Choć zarówno „The Big Country”, jak i „Cabin Fever” to niezłe, rockowe granie, tak już „Big Bear” i „Beaver Patrol” to prawdziwe pomyłki, które trudno łyknąć na trzeźwo. Zresztą nawet te co lepsze utwory nie zostają na dłużej w pamięci, tym samym nie wychodząc ponad przeciętność.
Bynajmniej nie jest to jednak największy problem całego soundtracku, który, poza brakiem charakteru, razi ubytkami materiału względem samego filmu (TUTAJ pełny spis utworów), w którym zresztą spisuje się co najwyżej poprawnie, oraz lekką chaotycznością tegoż. Wszystko to składa się na średnio fascynujący twór, który trafi chyba tylko w gusta najbardziej zatwardziałych fanów „Wielkiej wyprawy” i ewentualnie kolekcjonerów wszelkiej maści przedmiotów związanych w taki czy inny sposób z ww Blues Bros. Cała reszta towarzystwa, wliczając w to sympatyków Tomka Newmana, może bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia zapomnieć, że w ogóle o takim albumie słyszała…
P.S. Istnieje też bootleg w postaci expanded score, na którym znajdziemy o 9 utworów więcej, w tym 4 krótkie fragmenty ilustracji Newmana i słynne „Yakety Yak”. Jakość dźwięku jest tam nawet znośna, ale całość nie jest wielce atrakcyjniejsza od oficjalnej płyty.
Rzeczywiście bardzo średni krążek. Naciągam do trójki.