„Wielki Gatsby” Baza Luhrmanna oferuje kiczowatą opowieść o miłości niczym z tasiemcowych seriali, opakowaną w przepych, tani blichtr, przesadę. W założeniu ma oszałamiać, porywać widza dekadencką atmosferą. Nie bez przyczyny został nakręcony w 3D. Nowy Jork lat 20. wylewa się z ekranu z szalonym impetem. Efekt potęgują współczesne piosenki, świetnie korespondujące z dziwacznym klimatem obrazu, próbującego połączyć nostalgiczne retro z dziką nowoczesnością. Tym większe zaskoczenie wzbudza instrumentalna ścieżka dźwiękowa Craiga Armstronga, która wydaje się zaprzeczeniem tych niecodziennych założeń.
Armstrong po raz kolejny dla Luhrmanna łączy rolę kompozytora oryginalnej ścieżki dźwiękowej oraz aranżera szeregu piosenek, które stają się integralnym elementem muzyki ilustracyjnej. To z jednej strony duże ograniczenie. Tematyczny rdzeń kompozycji przychodzi niejako z zewnątrz i zasadniczo musi zostać przyjęty z całym dobrodziejstwem inwentarza. Z drugiej strony takie rozwiązanie daje szansę na artystyczną zabawę, zaskakujące przekształcenia gotowych melodii. Armstrong potrafi robić cuda z piosenkami (niedoścignione „Moulin Rouge!”), wykazując się dużą pomysłowością i elastycznością.
Potrafi nie znaczy jednak, że zawsze to robi. W „Wielkim Gatsbym” wykazuje się dużą zachowawczością, w większości przypadków wprowadzając zaledwie drobne zmiany do aranżacji znanych z piosenek. Nic nie dodaje, ale i nic nie odejmuje lirycznej balladzie „Young and Beautiful” Lany Del Rey („Hotel Sayre”), stanowiącej temat miłosny obrazu. Nieźle, chociaż bez większego polotu, gra miarową tajemniczością „Together” zespołu The xx („Overture and Sanitarium”). Najswobodniej (i chyba najciekawiej) poczyna sobie ze „Still” Lionela Richiego. Znakomicie przekształca go w pełen rozmachu temat, przypominający głębokie, bezwstydnie piękne melodie Johna Barry’ego („Buchanan Mansion and Daisy Suite”).
Największym wkładem Armstronga w tematyczną tożsamość muzyki jest motyw Daisy Buchanan, wielkiej miłości Gatsby’ego o szczególnie trudnym do rozgryzienia charakterze. Muzyczna wizytówka, jaką otrzymała, jest dość rozczarowująca. Nie ma w niej nawet krzty intrygującej wieloznaczności. Jest natomiast łagodny liryzm, ciepły sentymentalizm („Buchanan Mansion and Daisy Suite”). Wydaje się, że Armstrong zamiast faktycznie próbować uchwycić istotę osobowości Daisy, zilustrował romantyczną projekcję, jaką na temat swojej ukochanej pielęgnował Gatsby. Ma to swoje uzasadnienie, ale wydaje się ono nie do końca satysfakcjonujące.
Tak jak satysfakcjonująca nie jest cała ścieżka dźwiękowa. Podczas gdy film łączy kontrasty, uderza kolorami, miejscami zachwyca intensywnością, muzyka przepływa łagodnie, jakby od niechcenia. Jest po staroświecku elegancka, przyjemna, ale zadziwiająco wyzuta z emocji. Brakuje jej pazura, ale także swego rodzaju szykownej przesady. Armstrong miał szansę pobawić się nowobogacką tandetą, lecz niestety nie wykorzystał jej. Jego kompozycja jest niczym stateczny starszy pan, wspominający miłość sprzed lat. Znowu, ma to swoje uzasadnienie, ale nie wydaje mi się ono przekonujące. Jedyny wyjątek od tej bladej krainy łagodności stanowi pierwszorzędne „Let’s Go to Town” – dynamiczny, gęstniejący utwór. Udało się w nim uchwycić szczególny rodzaj histerycznego szaleństwa, który ostatecznie doprowadził do tragicznego finału.
Wprowadził on tak potrzebną energię do ogólnie stonowanej, żeby nie powiedzieć mdłej całości. Oczywiście rzecz sprawdza się dobrze w filmie, ale doprawdy nie może pod tym względem konkurować z piosenkami. Armstrong zresztą zbyt mocno się na nich opiera, nie dodając zbyt wiele od siebie. „Wielki Gatsby” ma co prawda swój urok, to dzieło zrobione z klasą, tylko może pasującą bardziej do innego filmu. Kojarzy się bowiem z ładnym, ale zasadniczo anonimowym brązowym garniturem, który całkiem nieźle leży na Leonardo DiCaprio na jednym z plakatów filmu. W trakcie seansu zwróćcie jednak uwagę, jak aktor prezentuje się w różowej kreacji. Dostrzegacie różnicę?
0 komentarzy