Najnowszy film Davida Finchera to coś więcej, niż jedynie kryminał szukający odpowiedzi na to, co się stało z tytułową dziewczyną. To zgrabna i niezwykle sugestywna podróż przez wiele płaszczyzn i zarazem wiele gatunków. Niestety, w pewnym stopniu jest to także film niesamowicie zimny, wręcz wyprany z emocji przez wielce wykalkulowany, niemal mechaniczny styl audio-wizualny, jakby żywcem przeniesiony z dwóch poprzednich projektów reżysera.
Za ilustrację odpowiada więc to samo duo, co przy nagrodzonym Oscarem „The Social Network”, czyli Trent Reznor i Atticus Ross. Panowie raz jeszcze serwują nam ciężkie, nieprzyjazne, industrialne brzmienie. I ponownie – mimo pewnej zachowawczości syntetycznych nut – jest to stylistyka, która sprawdza się w filmie, choć daleko jej do funkcjonalności i tym bardziej świeżości wspomnianego ‘dziecka’ Facebooka. Niemniej, w taki czy inny sposób, jest to ilustracja spełniająca przynajmniej minimum założenia, a więc bez problemu generująca atmosferę mrocznej tajemnicy i podskórnego uczucia zagrożenia/niepewności oraz bezustannie podsycająca napięcie.
Problem zaczyna się na krążku – masakrycznie wręcz przesadzonym. Trwająca blisko półtorej godziny płyta (choć tym razem tylko jedna) jest idealnym przykładem przerostu formy nad treścią, której wszak muzyka ReznoRossa nie posiada zbyt wiele per se. W zdecydowanej większości jest to bowiem nieprzyjemna tapeta, która nie ma szans sprawdzić się poza kinowym ekranem. Albumowa szczodrość zabija tym samym jakąkolwiek atrakcyjność muzyki, która w takiej formie dla wielu będzie zwyczajnie nie do przejścia. O dziwo jednak nie jest to tak kompletnie pusta ścieżka dźwiękowa, a doznania wyniesione z jej pierwszych kilku utworów są więcej, jak pozytywne.
Choć kompozytorzy stawiają na jeszcze większy minimalizm, jak w przypadku wcześniejszych kolaboracji z Fincherem (i nie tylko), to jednak udaje im się przemycić odrobinę serca, a nawet i swoistej magii do tego projektu. Takie jest właśnie „Sugar Storm”, ilustrujące równie niezwykłą scenę filmu – eteryczny, unoszący się gdzieś w powietrzu romans, acz miejscami ciut toporny i uzupełniany o nie do końca przyjemne eksperymenty, miło łechce nasze zmysły także bez ruchomego obrazu. Podobnie działa i następujące poń „Empty Places”, które łączy w sobie nutę miłości ze swego rodzaju suspensem, co z powodzeniem kontynuuje także „Just Like You”, dodając do ambientowego zacięcia delikatne dźwięki fortepianu. Tą zdecydowanie najmilszą część pracy wieńczy sympatyczne, na swój sposób hipnotyzujące „Appearances”.
Wśród bardziej dramatycznych utworów warto zwrócić z kolei uwagę na duet „Clue One” – „Clue Two”, stanowiące jakby dwie strony tego samego medalu, z których jedna jest oczywiście bardziej drapieżna. Nieźle słucha się także, już bardziej typowych w rytmie i strukturze, reprezentantów action score’u – „Procedural” i „Technically, Missing”, jakie mogą przywołać na myśl m.in. dokonania Cliffa Martineza czy grupy Tangerine Dream. Celowo monotonne, zapętlające się ścieżki to kolejne z nielicznych plusów tej partytury, choć zdecydowanie nie nadające się dla każdego melomana.
Reszta materiału, głównie z drugiej połowy wydawnictwa, miłośników muzycznych wrażeń będzie już raczej kompletnie odstraszać. Składają się nań bowiem wielce nieprzyjemne dla uszu syntetyczne dźwięki – w zależności od swej roli albo odpowiednio wzmagające swą intensywność albo też ginące pośród innych elektronicznych struktur, jakie niekiedy w ogóle trudno ochrzcić mianem muzyki (apogeum czego, wieńczące soundtrack, aż 11-minutowe „At Risk”). Już w samym filmie większość z nich jedynie podświadomie ma szansę zostać przez nas wychwycona, więc poza nim są one tym bardziej zbędne. Podobnież, jak i powtórzenia tematów „Empty Places” i „Sugar Storm”, w skróconej zresztą, biedniejszej formie.
W zasadzie o charakterze tej pracy mówi wszystko spinająca całość klamra w postaci onirycznego, majaczącego w oddali syntezatora bez wyraźnej koncepcji, jaki pojawia się odpowiednio w dwóch, nawiązujących tytułami bezpośrednio do sedna fabuły ścieżkach: „What Have We Done to Each Other?” i „What Will We Do?”. Jest to taki maksymalny wypełniacz tła, jakim trudno specjalnie się przejąć, a tym bardziej emocjonować poza kontekstem (a czasem i w tymże).
Gdyby jednak ciutkę ograniczyć producenckie zapędy brygady RR, to dałoby się z tego wyłuskać całkiem znośnie i przynajmniej zajmujące 40 minut ciekawej alternatywy dla tradycyjnych ilustracji filmowych. Tak się jednak nie stało, wobec czego sięganie po daną pozycję wydaje się na dłuższą metę bezcelowe. Fani ww twórców, filmu Finchera lub konkretnej stylistyki nie powinni się jednak poddawać – ich cierpliwość może spokojnie przełożyć się na satysfakcję większą od mojej. A ta warta jerst obecnie 2,5 nutki.
P.S. W filmie usłyszeć można jeszcze kilka utworów źródłowych – konkretnie pięć: „(Don't Fear) The Reaper” w wyk. kapeli Blue Öyster Cult, „Left Ey3” grupy Kreayshawn, „Saved by Zero” by The Fixx, „Wall of God” formacji China Crisis oraz temat Mike’a Posta z serialu „Law and Order”.
Nie widziałem jeszcze filmu, ale sądzę, że co najwyżej podniósłby ocenę. Owszem za długie, ale klimatyczne i całkiem przyjemnie spędziłem półtorej godziny, jak mi to brzęczało z głośników. Jest też parę fajnych kawałków („Procedural”). Tak więc pełne 3 nutki ode mnie.
Eh kolejny hejt. Zgodzę się, że za długie.
Dobry klimat robi w filmie.