Celujący nieco w klimaty post-noir film Johna Maddena z 1994 r., z Mattem Dillonem i boską Joan Chen w rolach głównych został swego czasu równo zjechany przez krytyków, jak i widzów. I choć nie jest to ani przesadnie zły film (raczej średniaczek z ambicjami), ani też szczególnie znany (w tej chwili na IMDb widnieje 425 głosów, a na Filmwebie jedynie 28), to trzeba powiedzieć, iż niewiele w nim naprawdę jasnych punktów. Gdyby nie zjawiskowa uroda wspomnianej pani, solidna kreacja młodego Dillona oraz klimatyczne zdjęcia i muzyka, to twórca „Zakochanego Szekspira” zwyczajnie utonąłby w kliszach, nielogicznościach i momentach najzwyklejszego kiczu.
Choć film zupełnie poległ w kinach, to jednak wytwórni Varese udało się wypuścić skromny album z ilustracją Elliota Goldenthala – będącego w danej chwili świeżo po „Obcym 3” i „Demolition Man”. I trzeba przyznać, że te niespełna 35 minut zaskakuje, biorąc pod uwagę z kim mamy do czynienia. Choć kompozytor poszedł tu po linii najmniejszego oporu, stawiając na jazz i delikatny orient (część akcji dzieje się pośród społeczności chińskiej), to efekt finalny potrafi zauroczyć swą prostotą i specyficzną aurą, jaka niewątpliwie odeń bije. Nie ma tu orkiestrowych wybuchów, brak typowych, goldenthalowskich eksperymentów elektronicznych (acz pojawia się keyboard i bas), a ewentualne szaleństwo instrumentalne występuje tu sporadycznie (na dobrą sprawę za takie można uznać jedynie, zakręcone nie tylko z nazwy, „Bopathonix Hex”) i jest kontrolowane tak przez swego twórcę, jak i gatunek, na którym ten je oparł – a tenże pozwala wszak na wielką swobodę improwizacji.
Lwia część partytury jest więc ilustracją stylową, o dużym wyczuciu atmosfery – gęstej i mocno nasączonej tyleż romantyką, co erotyzmem. Wyzwala go głównie przodujący w muzyce saksofon solo, wspomagany bambusowym fletem oraz innymi wschodnimi dźwiękami, fortepianem, długimi pociągnięciami smyczków i okazjonalną perkusją. Cała orkiestra odzywa się z rzadka i fragmentami (jak choćby w połowie „The Woman Cries” – już znacznie charakterystyczniejszej dla Elliota), a w co bardziej dramatycznych momentach kompozytor stawia na – miejscami drażniący i wręcz nieprzyjemny, lecz mimo wszystko stonowany – suspens, który przypomina niekiedy industrialne „Heat”, a niekiedy „In Dreams” Neila Jordana. Na tym tle wybija się „Motel Street Meltdown”. Motyw ten, towarzyszący scenie psychicznego podłamania głównego bohatera, Goldenthal uzupełnił o własne… krzyki, które choć mocno przytłumione, rozbrzmiewające w tle (da się z nich wyróżnić m.in. frazę „What the hell!” czy słowo „communists”), to jednak dodają całości emocjonalnego kopa.
Jak więc słychać, mimo iż stylistycznie mocno odmienna to praca od wszystkich innych w dyskografii kompozytora, to jednak niepozbawiona jego unikalnego podejścia do muzyki i oryginalnego stylu. Szkoda jedynie, że mimo tak krótkiego czasu trwania, jak i niezaprzeczalnego klimatu (za który dorzucam do oceny końcowej jeszcze połóweczkę), wraz z kolejnymi minutami album traci nieco na atrakcyjności. Jest to wina tyleż nie do końca udanego doboru materiału (skandalicznie krótkie „Write It As Time” można sobie było darować), jak i sporej dawki underscore’u, który tu i ówdzie może nas zmęczyć, lekko nużyć albo też zwyczajnie wybić z rytmu.
Niemniej warto dać tej płycie szansę – szczególnie, że broni się ona mocno i bez filmu. Jej atutami jest zarówno posiadająca sporo uroku liryka, gęsta atmosfera, jak i bardzo odprężające brzmienie, dzięki któremu czas spędzony przy odsłuchu mija szybko i nawet satysfakcjonująco. I choć w głowie ta muzyka się raczej nie zapisuje, to jednak pozostawia po sobie specyficzny posmak, który niełatwo od razu zapomnieć. A i czas przy niej spędzony z pewnością trudno uznać za stracony.
P.S. W filmie możemy usłyszeć także piosenkę „Earth Angel” zespołu The Penguins i „Somebody to Love” Jefferson Airplane, a także utwory grupy Royal Crown Revue: „Mellow Soulfull”, „Park’s Place” i „Jumpin’ with the Crown”.
0 komentarzy