„A może by tak w tym roku wyskoczyć na urlop do Szwecji? Zobaczyć urocze jeziora, wspaniałą sieć telefoniczną i wiele interesujących zwierząt futerkowych.
Z królewskim łosiem włącznie…”
Monty Phyton i Święty Graal
Podobnego zdania, co legendarna brytyjska trupa był zapewne David Fincher, który wraz z ekipą filmową postanowił odwiedzić to skandynawskie państwo. Nie interesowały go jednak łosie, lecz adaptacja jednej z najsłynniejszych szwedzkich książek – „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” Stiega Larssona, która zresztą stała się fenomenem na skalę światową. Ten wypad to więc powrót Finchera do thrillera, czyli gatunku który uczynił go sławnym i na którym zna się jak mało kto. I po raz kolejny mistrz nie zawiódł, tworząc świetnie zrealizowany dreszczowiec, który mimo swej długości nie nudzi. Oczywiście „Dziewczyna z tatuażem” nie jest jakimś szczytowym osiągnięciem reżysera, a wszelkie porównania z „Siedem”, „Grą”, czy też „Zodiakiem” lepiej sobie darować. Jest to po prostu dobrze skrojony film z porządnymi kreacjami aktorskimi, świetnym montażem i, jak zawsze, klimatycznymi zdjęciami Jeffa Cronenwetha. No i z dość osobliwą „muzyką”…
Tutaj pojawia się główny problem, gdyż czy to, co stworzyli Trent Reznor i Atticus Ross można w ogóle zakwalifikować jako muzykę, w dodatku filmową? Już przy premierze ilustracji do „The Social Network” pojawiały się takie wątpliwości, ale szybko zostały zagłuszone deszczem nagród i pochwał, jakie spadły na obu panów. Czy były one zasłużone to już inna kwestia, ale muzyka na swój specyficzny sposób miała prawo się podobać, a i w filmie spisywała się należycie. Jednak swą najnowszą pracą brygada RR dobitnie pokazuje, że nazywanie ich kompozytorami muzyki filmowej jest sporym nadużyciem. Podobnież i recenzowany album należy potraktować bardziej, jak kolejny eksperyment Nine Inch Nails, niż pełnoprawny soundtrack.
Najlepszym potwierdzeniem tej tezy jest fakt, że muzyka do „The Girl With The Dragon Tattoo” została stworzona bez znajomości obrazu – duo ReznoRoss miało gotowy score zanim jeszcze film został w ogóle zmontowany. Mieli go zresztą aż nadto, gdyż w filmie materiał muzyczny zajmuje około dwóch godzin, a składające się z trzech płyt wydanie liczy sobie prawie trzy! Tym samym otrzymaliśmy najzwyklejszy sampler (swoją drogą wydano też faktyczną próbkę sześciu utworów o łącznym czasie 35 minut), z którego następnie Fincher wybrał najlepiej pasujące fragmenty. I trzeba przyznać, że wyszło mu całkiem nieźle, choć trudno tu mówić o jakiejś wielkiej symbiozie muzyki z obrazem. O ile bowiem sama muzyka bez filmu za bardzo nie może żyć, tak film równie dobrze mógłby radzić sobie bez niej i nic by na tym nie stracił…
Wróćmy jednak do meritum sprawy, czyli do trzygodzinnego wydania, z którego ledwie 1/3 warta jest jakiejkolwiek uwagi. Reszta to nudny, nieciekawy i ciężki w odbiorze dźwięk, a często jedynie odgłosy dźwiękonaśladowcze. I akurat nie ma w tym określeniu nic obraźliwego, gdyż w wywiadzie udzielonym „SoundWork Collection” panowie sami określili tę pracę mianem „sound design”. Pod tym względem cel więc osiągnęli, gdyż „Dziewczyna…” to olbrzymia, nieschodząca plama dźwięku, która jedynie od czasu do czasu przybiera formę czegoś w rodzaju muzyki. O dziwo jednak, tych muzycznych fragmentów nie ma aż tak mało, jak można by sądzić. Niestety, większość z nich ginie pośród ogromu materiału lub cierpi przez beznadziejny montaż. W końcu nawet najfajniejsza melodia zaczyna denerwować, gdy ciągnie się bez końca w zupełnie niezmienionej formie. Z kolei co lepsze, krótsze momenty nikną między takimi kolosami, składającymi się z odgłosów, które sprawiają wrażenie, jakby Reznor w trakcie nagrania miał w studiu remont.
Nie mogło też zabraknąć tak lubianego przez obu muzyków dźwięku dentystycznego wiertła, które już przy „Social Network” przypominało nam o higienie jamy ustnej. Nie wątpię, że tworzenie różnych dziwacznych brzmień może być fascynujące i zabawne, jednak jaki jest sens umieszczania ich na pseudo-soundtracku, z którego gros owych tonów nie znalazło się w ogóle w filmie? Chyba mniej więcej taki sam, jak obrona tejże ścieżki dźwiękowej argumentami o rzekomej oryginalności. W świecie muzyki filmowej jest wystarczająco minimalistycznych prac, dobrej elektroniki i klimatycznego ambientu. I na pewno nie brakuje też kompozytorów, którzy korzystając z tych elementów tworzą muzykę lepszą od wytworów obu panów R. A nawet jeśli w ‘filmówce’ ich styl sprawia wrażenie nowego i świeżego, to wystarczy obadać ich pozafilmową twórczość, aby przekonać się, że kopiują wcześniejsze pomysły o wiele częściej, niż James Horner sięga po swego czteronutowca.
Aby jednak w pełni nie dramatyzować, trzeba obiektywnie przyznać, że w tej ścianie dźwięku trafiają się nie tylko ciekawe elementy zaprawy murarskiej, ale i solidne cegiełki. I, co nie powinno dziwić, większość takowych (jak np. rytmiczne „Pinned and Mounted”) z powodzeniem użyto przy budowie filmu. Niektóre z nich potrafią zresztą wyrwać ze snu i okrutnego zmęczenia, jaki towarzyszy odsłuchowi opisywanego molocha. Warte uwagi są dynamiczne, wspomagane ostrą gitarą elektryczną, „You’re Here”, „An Itch” i „The Heretics”. Nie należy też zapominać o opartym w dużej mierze na instrumentach perkusyjnych „Oraculum”, który bodaj jako jedyny z dłuższych utworów nie nudzi. Perełką w morzu odchodów jawi się za to delikatne, fortepianowe „What If We Could?”, które można spokojnie określić tematem miłosnym. Za to „She Reminds of You” to ciekawy ambientowy kawałek, który idealnie oddaje tajemnice rodziny Vangerów, jak i chłód pokrytej śniegiem Szwecji. Ale i tak najbardziej w pamięci zapisuje się świetne, otwierające płytę „Immigrant Song”. Ten psychodeliczny cover legendarnej grupy Led Zeppelin, w wykonaniu Karen O robi naprawdę piorunujące wrażenie – tak w połączeniu z utrzymanymi w bondowskim stylu napisami początkowymi, jak i w klimatycznym trailerze filmu. Podobneż i wieńczący całość cover kawałka Bryana Ferry’ego, „Is Your Love Strong Enough”, jaki wykonuje założona przez Rossa, Reznora i jego żonę, Mariqueen Maandig grupa How To Destroy Angels. Znamiennym jest, że najlepszymi i najbardziej efektownymi momentami całego projektu są odświeżone wersje starych hitów…
Trochę szkoda, że wszystko psuje tu jeden z, tak dobrze znanych Fincherowi, grzechów głównych – brak umiarkowania. Z pewnością bowiem z całego tego materiału dałoby się stworzyć całkiem dobrą płytę, która posiadałby trochę mroku, trochę przebojowości, trochę klimatu, jak i parę lirycznych momentów na deser. Taki krążek na pewno uzyskałby notę wyższą od tej, jaką ostatecznie wystawiam. I kto wie, może wtedy można byłoby go faktycznie nazwać soundtrackiem?
P.S. Istnieje też specjalne wydanie Deluxe (do nabycia TU), zawierające autografy twórców i całą masę gadżetów – dostępne od 6-ego lutego br. w limitowanej ilości 3 tys. egzemplarzy.
Dobra recenzja, chociaż ja temu czemuś dam jeszcze niższą ocenę.
Co zrobić, rzecz jest po prostu zła, koncepcja albumu kompletnie poroniona. Dobrze, że w filmie jakoś to działa, ale myślę, że tradycyjny soundtrack dodałby obrazowi trochę klasy.
Ciekawe kiedy będzie pierwsza jedynka na tym portalu?
@mike Polecam recenzję „The Watchmen” 🙂
Jedynek na tym portalu było już kilka (pamiętam Phi i Ostatni mohikanin), tylko jeszcze nie wszystkie stare recenzje zostały przeniesione.
Recenzja rzeczowa, ale z oceną końcową nie za bardzo idzie mi się zgodzić. Chyba mniej doceniłem walory tej ścieżki w połączeniu z obrazem. 😉
Zarówno amerykańska wersja filmu jak i soundtrack to po prostu lelum polelum
Faktycznie z tych 3 płyt sklecić 1 płytowy soundtrack i nawet ciekawie by się to słuchało.
Sceptycznie podchodziłem do filmu i soundtracka ale się przełamałem i się nie zawiodłem 🙂 Ode mnie umiarkowana 4.