Literackie bestsellery zawsze były źródłem, z którego filmowcy korzystali garściami. Nie inaczej stało się z powieścią Pauli Hawkins „Dziewczyna z pociągu”. Jest to sklejka dramatu psychologicznego z thrillerem, gdzie najważniejsza jest postać alkoholiczki Rachel (kapitalna Emily Blunt), która wplątuje się w sprawę zaginięcia pewnej kobiety. Co się naprawdę stało? Czy Rachel ją zabiła? Ile z jej perspektywy jest zamazane alkoholem? Sam film bardziej chwyta wątkami obyczajowymi niż zagadką kryminalną, chociaż pozornie chaotyczny montaż zmusza widza do większego skupienia.
Jeszcze bardziej zaskakująca jest oprawa muzyczna, a mówiąc konkretniej jej autor. Bo kto by się spodziewał, że do takiego kameralnego, wręcz wyciszonego filmu uda się zaangażować Danny’ego Elfmana? Maestro, kojarzony głównie z kina spod znaku peleryny i lateksu, mógł tutaj pasować równie mocno jak Trent Reznor z Atticusem Rossem do „Justice League”. Co ciekawe, to właśnie styl w/w panów wyraźnie naznaczył cały score, który jest mieszanką ambientowego sound-designu z bardzo skromnym ansamblem (smyczki, fortepian, gitara). Tylko czy ten pomysł jest w stanie zaangażować? Odpowiedź nie jest łatwa.
Muzyka miała dwa zadania: wejść w stan psychiczny naszej bohaterki, której butelka z procentami towarzyszy od bardzo dawna oraz zbudować posępną atmosferę godną thrillera. I to pierwsze otrzymujemy już w otwierającym całość „Riding the Train”. Jednak mocniej jej motyw wybija się w „Something’s Not Right”, gdzie melodyka brzmi fałszywie. Fortepian jest lekko "podchmielony", przygrywa do rytmu gitara i cięższa wiolonczela, zaś tło staje się coraz głośniejsze, wręcz świdruje nasze uszy. Podobnie temat ten wybrzmiewa w „Wasted”, gdzie przejmują go gitary, a w utworze „Rachel” przyspieszające tło oraz smyczki tylko potęgują wewnętrzny chaos. Dalej maestro niemal zaczyna dekonstruować dźwięki, podkreślając dość nieprzyjemną przeszłość postaci. Instrumenty zaczynają się coraz bardziej nakładać, zniekształcając ogólny obraz. I to czuć na przykładzie takich utworów, jak zmieniające tempo „I’m Sorry”, wręcz pulsujące „All Fucked Up” czy krótkie „Stolen?”, choć nie zawsze należą one do łatwych w odsłuchu.
Drugi motyw na tym albumie związany jest z zaginioną kobietą, Megan, i wybrzmiewa najpierw na dzwonkach, troszkę przypominając „Transcendencję” Mychaela Danny, przejętą przez ambientową elektronikę oraz dynamiczne smyczki. Znacznie przyjemniej melodia ta wypada w „Touch Myself”, chociaż dźwięk niemal odbija się echem, niczym u Cliffa Martineza.
W połowie ilustracji Elfman zaczyna do tego niepokojącego świata wnosić odrobinę światła za pomocą kobiecych wokaliz i chórów. Pierwszy raz wchodzą w „Missing Time”, dodając troszkę świeżości, by przypomnieć o sobie pod sam koniec w najbardziej dramatycznych momentach, w których losy naszych bohaterek zaczynają się łączyć. Pełne zespolenie pojawia się w „Memory”, gdzie wraca motyw Megan w bardziej elektroniczno-niepokojącej formie (falujące smyczki), a potem wraca do fałszywych tonów z „Something’s Not Right”, pokazując pewną nieścisłość w relacji Rachel, kiedy po raz ostatni widziała Megan. Chórek powraca w pulsującym „Self Defence”, by na finał dodać nutę optymizmu.
Score Elfmana do „Dziewczyny z pociągu” na początku wydaje się chaotyczną mieszaniną dźwięków znaną z ostatnich filmów Davida Finchera. Maestro ma od nich zdecydowanie lepszy warsztat, chociaż te fragmenty mogą bardziej działać w sposób intelektualny niż emocjonalny. To mniej znane oblicze kompozytora, który potrafi zbudować bardzo mroczny, nieprzyjazny klimat i to podstawowe zadanie wykonuje bez zarzutu. Ale czy będziecie chcieli bliżej poznać tą dziewczynę? Jeśli jesteście odważni, macie otwartą głowę i nie boicie się eksperymentów, to możecie zaryzykować.
0 komentarzy